„The Wings of War” to dziewiętnasty album w bogatej dyskografii Amerykanów i kolejny obrazujący zmianę w stylu, jaka dokonała się przy okazji premiery „Ironbound” w 2010 roku.
Groove metal odszedł w niebyt, a zespół jednoznacznie powrócił do swoich thrash metalowych korzeni, dzięki czemu wzmocnił i tak pokaźny fanbase. Poza tym, można powiedzieć, że grupa w pewnym sensie zatoczyła koło. Dała podwaliny pod dwa mocno splatające się ze sobą gatunki i nigdy nie splamiła się albumem, który znacząco odstawałby od przyjętej konwencji. Najnowszy krążek to zwrot w kierunku „starego, dobrego Overkill”, bliższego pierwszym płytom, co z pewnością spodoba się starszym słuchaczom.
Chciałbym zaznaczyć jeszcze jedną rzecz. Spośród wszystkich albumów wydanych po „Ironboud”, a może nawet od zwiastującego zmiany „Immortalis”, to właśnie najnowszy krążek pokazuje, jak dobrze grupie zrobił rozbrat z bujającą stylistyką, a siedzący za zestawem perkusyjnym Jason Bittner (m.in ex-Shadows Fall) tchnął w grupę powiew świeżości, którego w ostatnich latach próżno było szukać w rytmach Rona Lipnickiego. Nie umniejszam oczywiście statusu żywej legendy, jaką jest muzyk o swojsko brzmiącym nazwisku, ale znacznie żwawszy i obyty w dużo mocniejszym graniu Bittner, znacząco wzmocnił brzmienie Overkill (m.in. „Believe In The Fight”).
Co z pozostałymi muzykami? W szeregach amerykańskiej grupy wszystko w jak najlepszym porządku, jedynym nowym elementem może się okazać nieco więcej heavy metalowych patentów („A Mother’s Prayer”), ale w ostatecznym rozrachunku, kiedy wchodzi wokal Blitza, wszystko wraca na właściwe tory. Muskularny frontman jest jednym z nielicznych przykładów dowodzących, iż wiek to tylko metryka, a formę można trzymać cały czas. Trzymam kciuki za zdrowie tego scenicznego zwierzęcia i za kolejne albumy, na których nagra takie linie jak choćby w „Hole in My Soul”. Jeśli tak zaczyna się rok dla thrashu (a przed nami premiery m.in. Municipal Waste czy Guilt Trip), to jestem spokojny o ilość płyt stworzonych do headbangingu.