Wszyscy, którzy śledzą karierę Brytyjczyków mają świadomość unikalności Architects. Wpływ tego zespołu na szeroko pojęty metalcore, a może nawet całą scenę nowoczesnego metalu jest nieoceniony i nie będę go nawet poddawał w wątpliwość.
Zaczynali od połamanego, matematycznego grania, by nieoczekiwanie przejść na mniej skomplikowaną, ale nadal mocno techniczną i nośną stronę mocy, co zaowocowało albumem - kwintesencją całego metalcore’a, wizjonerskim "Hollow Crown", który jeszcze przez długie lata będzie ukazywał kolejne smaczki. Potem zdarzyła się jedna większa wpadka, będąca odbiciem fascynacji mniej metalowymi dźwiękami (a to chyba zasługa producenta Steve’a Evettsa), a następnie powrót do gęstej młócki i chęci rozwinięcia brzmienia, dzięki któremu zespół się wybił. Od tamtej pory panowie nie spuszczają z tonu i nagrywają coraz lepsze rzeczy. Tym razem podnieśli poprzeczkę o kolejny poziom wyżej, czym najwyraźniej przebili album sprzed niemal dekady.
Najistotniejszym elementem Architects nie jest genialna sekcja rytmiczna, doskonałe brzmienie czy plastyczność utworów, ale Sam Carter. Frontman zespołu, choć z płyty na płytę zbyt kurczowo trzymający się sprawdzonych patentów, jest najlepszym wokalistą w całym gatunku. O ile frontmani Parkway Drive czy August Burns Red są kwintesencją brutalności w metalcorze, tak Carter, będący ich przeciwieństwem, coraz częściej posiłkuje się czystymi wokalami, z typowym dla siebie zaciąganiem, dzięki czemu potęguje wskaźnik przebojowości. Najlepszy przykład? Absolutny hit w postaci "Deathwish".
Następca "Lost Forever / Lost Together" nie jest znaczącym rozwinięciem stylu, a ponownym zwrotem w stronę technicznej przeszłości, z zachowaniem balansu pomiędzy melodyjnością a mathcore’ową (a miejscami rockową) intensywnością. O ile lwia część kompozycji to Architects jaki znamy i (bardzo) lubimy, tak wieńczące album "Memento Mori" jest na tyle wielowymiarowe, głębokie i odstające od reszty, aby poświadczyć, iż nawet jeśli kiedykolwiek Brytyjczycy zaryzykują odstawienie siedmiostrunowych gitar i metalcore’a na rzecz eksperymentów z elektroniką, shoegaze i stadionowym brzmieniem, wszyscy będą zachwyceni.
Utwór ten ma jednak drugie, nieoczekiwane dno. Kilka tygodni temu świat obiegła wieść o tragicznej śmierci Toma Searla, gitarzysty i trzonu kompozytorskiego zespołu, który po blisko czterech latach batalii przegrał walkę z rakiem. Ta wieść zdewastowała fanów, włodarzy wytwórni Epitaph i UNFD oraz całą scenę. Nie jest to może wymiar tragedii porównywalny do Mitcha Lukera (choć ten zabił się na motorze z własnej głupoty), ale świat zdecydowanie za szybko pożegnał tego niezwykle utalentowanego muzyka. Obecnie grupa przeżywa coś na kształt przerwy w działalności, aby w przyszłym roku powrócić i pokazać wszystkim, że pomimo tak niepowetowanej straty, jest w stanie nadal działać i tworzyć wspaniałą muzykę. Liczę na to, że gdzieś w archiwach są szkice kolejnych utworów, może nawet podobnych do "Memento Mori", i już w składzie z mózgiem Sylosis, Joshem Middletonem, Architects nie raz dostarczy powodów do radości, tak wielkiej jaką wywołuje "All Our Gods Have Abandoned Us".
Grzegorz Pindor