Krakowscy deathcore’owcy nie należą do najbardziej płodnych ekip w kraju, ale biorąc pod uwagę dotychczasową działalność grupy, niemal każde z dotychczasowych wydawnictw reprezentuje odpowiedni poziom, zgodny z oczekiwaniami fanów i branżowych obserwatorów.
Swoją drogą, to jeden z nielicznych zespołów, który zaczynał w drugiej połowie ubiegłej dekady, któremu nie tylko udało się przetrwać na rynku, co zbudować solidny fanbase stojący murem za swoimi ulubieńcami. Panowie niejednokrotnie modyfikowali swoją muzyczną propozycję, co rusz czerpiąc garściami z dorobku amerykańskich formacji, czego najlepszym dowodem jest najnowszy album „The Ghost Tales”.
Wielbiciele Emmure czy King 810 odnajdują tutaj znajome riffy i groove, który aż wylewa się z głośników. Zmiany personalne oraz reorientacja na bardziej bujający metal, zamiast kolejnych prób ścigania się z kolegami blaściarzami wyszła grupie na dobre. Rezygnację z szybkich temp na rzecz zer i niekończących się breakdownów jeszcze do niedawna odebrałbym za zniewagę, zwłaszcza że w ekipie Drown My Day grajkowie są nie od parady, ale widocznie z wiekiem stawia się na koncertowy charakter kompozycji i możliwość zabawy dźwiękiem, zamiast silenia się na kolejne techniczne popisy. Oczywiście „The Ghost Tales” ma momenty, kiedy należy przyklasnąć Kubie Homikowi, który doskonale kładzie rytm, czy Maćkowi Korczakowi za dbałość o wokalną różnorodność, ale wbrew pozorom najwięcej (a przy tym za pomocą prostych dźwięków) dzieje się w kwestii gitar („You Will Not Get Rid of Me”, melodyjne „Yurei’s Revenge”).
Niestety drugi longplay Drown My Day ma jedną, ale kluczową wadę. Otóż, najprawdopodobniej spodoba się głównie, jeśli nie wyłącznie, tym, którzy kochają mechaniczne popisy Emmure, a deathcore – jak ten w „Carnage”, bliższy Despised Icon, lubią raczej od święta. Jako całość „The Ghost Tales” jest trochę zbyt monotonnym materiałem, pozbawionym momentów, w których chciałoby się krzyknąć „wow”, ale rozumiem pierwotny zamysł jaki przyświecał nagraniu płyty. Miało być nowocześnie, motorycznie i bez wymyślania koła na nowo. To się udało, ale brakuje różnorodności, jaką wnosi zupełnie odstający od reszty, wspomniany wcześniej „Yurei’s Revenge”. Kontynuacja „Hoichi The Earless” z wydanego w 2013 roku „Confessions” mogła by być wskazówką, w jakim kierunku powinien zmierzać metal sygnowany logo Drown My Day i pozwolę sobie dość śmiało wziąć ten numer za prognostyk na przyszłość.