Dziś dużo łatwiej pisze się o polskim metalu, bo rodzima scena to już nie tylko trzy, cztery duże nazwy (towary) eksportowe, a wcale nie małe grono zespołów, które nijak nie ustępują zachodni kolegom.
Zresztą jest kilka takich nisz, w których jesteśmy (prawie) najlepsi, a śmiem twierdzić, że z czasem to właśnie nasz kraj będzie dzierżył palmę pierwszeństwa w mniej lub bardziej ekstremalnych dźwiękach. Jak zatem wygląda to w hardcorze?
Problem jest o tyle złożony, iż sukces i reprezentowanie mitycznego poziomu to rzecz dość umowna, i niestety, podyktowana przeważnie dwoma rzeczami – stażem i trzymaniem ręki na pulsie tego, co aktualnie w trawie piszczy. Ciągła rotacja nazw na scenie, mniej lub bardziej widoczny angaż tych samych osób i dość specyficzna mentalność blokują szansę na upragnione wypłynięcie na szerokie wody. Z drugiej strony, czy w tej muzyce – a przynajmniej w tej części Europy – komukolwiek naprawdę marzy się przebicie do pierwszej ligi? Na to pytanie odpowiemy innym razem. Za to kłam wszystkiemu o czym piszę powyżej zadają wrocławianie z Lie After Lie, którzy nie tylko pozostają aktywni na scenie, co wyraźnie rozwijają się i dopracowują melodyjny, emocjonalny hardcore – bodaj ostatnią odmianę tego grania, o której pomyślałbym jako reprezentatywnej dla naszej sceny (a przez ostatnich parę lat przewinęło się kilka wartościowych nazw).
„Wszystko w twoich rękach”, drugi pełny materiał kwintetu nie pozostawia złudzeń co do oczywistych inspiracji (od Defeater po La Dispute), ale będąc zupełnie szczerym, to takie punkty odniesienia są dla tej ekipy zwyczajnie krzywdzące. Panowie wyklarowali swój styl, może nie wymyślili koła na nowo, ale balans pomiędzy agresywnym, bardziej punkowym obliczem, a smutnym, chwytającym za serce hc, w którym nie brakuje momentów oddechu, jest na tyle interesujący, aby postawić ich wysoko w hierarchii takiego grania. Niekoniecznie za dużą kreatywność, ale za umiejętne żonglowanie doskonale znanymi już patentami w sposób na tyle świeży i interesujący, abym nie szukał, a przynajmniej do czasu, podobnych bodźców za oceanem.
Inna sprawa, że materiał wrocławskiej załogi broni się zarówno pod względem tekstów (przytomna decyzja o zrezygnowaniu z języka angielskiego), co brzmienia, za które po raz drugi odpowiedzialny jest Jay Maas z Defeater. Dokonał on nie tylko swoistych czarów za konsoletą przy okazji miksu i masteru, co dodał od siebie kilka istotnych producenckich uwag. I to słychać, zwłaszcza jeśli chodzi o wokale. Kością niezgody może być jednak ich rozłożenie w miksie. Ten temat przemieliliśmy w wywiadzie z zespołem, do którego lektury zachęcam, a osobom, które nie zwracają na ten aspekt aż takiej uwagi, sugeruję wsłuchać się przede wszystkim w bardzo naturalny i żywy sound sekcji rytmicznej. Zresztą, jednym z najmocniejszych punktów „Wszystko w twoich rękach” jest właśnie bardzo koncertowy, żywy charakter. Nie miałem okazji widzieć grupy na scenie, ale jeśli wypadają choć w połowie dobrze jak na (tej) płycie, to jestem kupiony.