W poprzednim roku spokojne wody metalowej sceny zmącił krążek „Forever” Code Orange.
Jest to o tyle ciekawe, że zespół wywodzi się ze sceny hardcorowej. Podczas lektury recenzji tej płyty czuć było, iż niejeden z autorów nie bardzo wiedział jak to ugryźć. Konsternację powodował fakt, że Code Orange wrzuciło w szufladkę nowoczesny metal kilka pozornie nieprzystających do siebie elementów. Industrial, mroczny hardcore, groove metal polane eksperymentalnym sosem i doprawione nienawiścią do świata. Do tego klimat „Forever” był tak duszny, że słuchając go trzeba było co jakiś czas przypominać sobie o oddychaniu.
Harm’s Way podąża tą samą drogą. Rezygnują jednak z eksperymentalnej formy swoich kolegów po fachu i proponują muzykę na przecięciu mrocznego hardcore'a i metalu w zdecydowanie prostszej, bardziej konwencjonalnej formie. Elementy konstrukcyjne są takie, jakich używają Code Orange, jednak efekt końcowy jest po prostu inny. Wynika to głównie z tego, że choć obie te ekipy zaczynały na scenie hardcorowej, to jednak inne były ich fundamenty.
Harm’s Way od samego początku bazowało na ciężarze. Ta nieskomplikowana pod względem formalnym muzyka miała za zadanie wgnieść słuchacza w ziemię i go sponiewierać. W tym zakresie działało to bez zarzutu. Z czasem muzyczny biegun reprezentantów Chicago przesuwał się w stronę metalu i industrialu. Dała o sobie znać fascynacja szwedzkim death metalem i Godflesh.
Pisząc o ich epce „Blinded” wydanej dla Deathwish wyraziłem nadzieję, że wkrótce będzie o nich głośno. Kolejne wydawnictwo „Rust” nie spełniło oczekiwań. Co sprawia, że utrzymany w tej samej stylistyce „Posthuman” jest pod każdym względem lepszy?
Przede wszystkim lepsze są same kompozycje. Inaczej rozłożono akcenty. Harm’s Way grają prostą muzykę, zatem to szczegóły decydują, czy muzyka chwyci za gardło czy pozostawi słuchacza obojętnym. To są "te detale", jakby powiedział Tomasz Hajto. Wreszcie lepsze brzmienie. Na „Rust” było za bardzo skompresowane, sztuczne i pozbawione dynamiki. Kładło nawet niezłe numery. To zostało skorygowane, a efekt jest nie do przecenienia.
„Posthuman” to powrót do przyszłości. Niczym Marty McFly ekipa dowodzona przez charyzmatycznego wokalistę Jamesa Pligge’a wykonuje skok w lata dziewięćdziesiąte, bierze co najlepsze z mainstreamowego metalu, płyt Godflesh i mocarnego hardcore’a, a następnie przenosi w dwa tysiące osiemnasty rok podając to w jak najbardziej współczesnej formie.
W zasadzie każdy z numerów ma coś, co sprawia, że chce się do tego albumu wracać. To może być obezwładniający groove otwierającego „Human Carrying Capacity”; godfleshowe „Temptation” (końcówka tego numeru to mistrzostwo świata), które udowadnia, że nie trzeba siać blastów i krzyczeć o szatanie by wzbudzić w słuchaczu niepokój. Wolę kiedy Harm’s Way grają wolniej, dlatego bardziej podobają mi się takie kawałki jak „Sink” czy „Call My Name”, niż pędzące „Last Man” lub „Become The Machine”. Choć i w tych ostatnich jest dużo dobra. Krążek wieńczy „Dead Space”, które stanowi krzyk rozpaczy rozdzierający duszę. Tak wygląda dźwiękowa apokalipsa.
Do kogo adresowana jest ta muzyka? Ciężko jednoznacznie odpowiedzieć, bo i niejednoznaczny to krążek. Możliwe, że Harm’s Way jest zbyt metalowe dla hardcorowców i zbyt hardcorowe dla metali. Jeśli jednak ktoś lubi siłowy, intensywny i mroczny zmetalizowany hardcore, groove w metalu mu nie przeszkadza, a industrialny duszny klimat to miód na jego serce i duszę może brać „Posthuman” w ciemno.
„Glaciers wither, the water rise. Toxic rays, burn our eyes. The wells run dry, oils desplete. Rotting soil, is at our feet” – „Human Carrying Capacity”.