Black Sabbath

The End (Live In Birmingham)

Gatunek: Metal

Pozostałe recenzje wykonawcy Black Sabbath
Recenzje
Szymon Kubicki
2017-12-08
Black Sabbath - The End (Live In Birmingham) Black Sabbath - The End (Live In Birmingham)
Nasza ocena:
9 /10

Muzycy Black Sabbath na pożegnanie machają chusteczkami ze sceny, fani ukradkiem ocierają łzy. Czy to już naprawdę koniec?

O Black Sabbath napisano - zwłaszcza na przestrzeni ostatnich kilku lat – praktycznie wszystko, a kolejne próby wyjaśnienia ich fenomenu to już tylko wyważanie otwartych drzwi. W tym zespole, niczym w wielobarwnej soczewce, skupia się wszystko, co kojarzy się z muzyczną karierą. Jej jaskrawe blaski i głębokie cienie, a nawet jeszcze więcej - w końcu nie każdej, nawet największej formacji przypisuje się wynalezienie odrębnego muzycznego gatunku. A może nawet dwóch? Okrzyknięci "ojcami chrzestnymi metalu" Brytyjczycy mogą dziś pochwalić się ikonicznymi albumami - jednymi z najważniejszych w dziejach muzyki rockowej, setkami mniej lub bardziej kreatywnych naśladowców oraz kultowym statusem żywej legendy, a zatem czymś więcej niż tylko niekwestionowaną pozycją gwiazdy rocka.

Jednak Black Sabbath to także wewnętrzne konflikty, pozwy sądowe, zawirowania personalne, wielki spadek popularności, gdy zespół utrzymywany był przy życiu tylko dzięki uporowi niezmordowanego Tony'ego Iommi oraz wstydliwie słabe płyty. A na koniec tryumfalny powrót, po wielu latach przerwy, syna marnotrawnego Ozzy Osborne’a. Czy tego chcemy, czy nie, to właśnie on w największym stopniu sprawił, że światła reflektorów znów skierowano na Black Sabbath. I niejako sprowokował nową falę splendoru, ucieleśnioną choćby nagrodą Grammy za album "13" (który przecież do klasycznych dokonań grupy nie ma startu) i pierwszym w karierze szczytem listy Billboardu. Po niemal 50 latach działalności – ot, historia rocka na pstrym koniu jeździ.

Dziś o słabszym okresie, wymykającym się pomnikowemu statusowi, nikt już nie chce pamiętać, a i sami muzycy zrobili bardzo wiele, by na śmietnik historii trafiły (prawie) wszystkie krążki nagrane w innym niż klasyczny składzie. Składzie, którego nie udało się na nowo skompletować. Przeciągające się przepychanki z Billem Wardem, urażonym brakiem zaproszenia do udziału w ostatnim rozdziale historii grupy, przypominały kiepską telenowelę, na dodatek bez kiczowatego happy endu. Ostatecznie Ward nie pojawił się, nawet gościnnie, na ostatnim koncercie Black Sabbath, uwiecznionym na "The End". A krótkie wspominki na temat perkusisty, które znalazły się w bonusowym materiale, w wersji DVD, sprawiały wrażenie wymuszonych i mocno reżyserowanych. Szkoda.

Ów bonusowy materiał, połączony z kameralną sesją The Angelic Sessions, podobnie zresztą jak danie główne stanowiące zapis pożegnalnego koncertu zagranego 4 lutego 2017 roku w rodzinnym mieście muzyków, Birmingham, miałem okazję zobaczyć tylko w kinie. Do recenzji trafiła mi się bowiem najuboższa wersja "The End" wydana na dwóch krążkach CD. To i tak wystarczy, by uznać, że najnowsza koncertówka zespołu jest o wiele lepsza niż wymuszony "Live... Gathered in Their Masses" sprzed czterech lat i stanowi świetne podsumowanie długiej kariery Black Sabbath, godne aktualnego statusu grupy.

Podczas trasy "The End" kapela prezentowała kawałki z "13" bardzo oszczędnie, koncentrując się niemal wyłącznie na materiale pochodzącym z pierwszych siedmiu płyt, z naciskiem na trzy pierwsze. Znajduje to odzwierciedlenie w setliście wydawnictwa, wypakowanej wyłącznie klasycznymi hitami, z których każdy doskonale przetrwał próbę czasu. Czy to błogosławieństwo, czy przekleństwo Black Sabbath, że publiczność wciąż chce słuchać wyłącznie utworów powstałych ponad 40 lat temu? Wybór 16 kompozycji z tak bogatej studni muzycznych dobroci stanowi nie lada wyzwanie. I, oczywiście, część fanów może odczuwać niedosyt. Mnie szczególnie szkoda połączenia w jeden, do tego instrumentalny medley takich sztosów jak "Supernaut" "Sabbath Bloody Sabbath" i "Megalomania", ale ponoć nie można mieć wszystkiego.

Tym bardziej, że trio Ozzy Osbourne - Tony Iommi - Geezer Butler wsparte przez klawiszowca Adama Wakemana i niezwykle widowiskowego Tommy'ego Clufetosa, który doskonale wpasował się w taki skład prezentuje świetną formę. Nieśmiertelne riffy Iommiego brzmią jak złoto, a Butler nieustannie pokazuje, do czego w takiej muzyce służy bas. Co więcej, Ozzy wokalnie bardzo dobrze udźwignął ciężar show, dlatego nie ma sensu rozważać, czy wymagało to jedynie kosmetycznych, czy nieco bardziej zaawansowanych studyjnych poprawek.

„To było bardzo dziwne uczucie” – Tony Iommi wspomina w booklecie dołączonym do wydawnictwa moment, gdy zespół na sam koniec setu zagrał ikoniczny „Paranoid”. „Pomyślałem, że to jest nasz ostatni utwór. Spojrzałem w stronę publiczności i ujrzałem ludzi z całego świata. Niektórzy z nich płakali. To było bardzo emocjonujące.”

Czy zatem „Paranoid” i krótkie pożegnanie Ozzy’ego z publicznością to naprawdę ostatni akord Black Sabbath? Wydawniczy zapewne nie, bo zawsze przecież może jeszcze znaleźć się coś w archiwach. Pozostają również formaty składankowe czy reedycje. Koncertowy zapewne tak, jednak czas pokaże, bowiem muzyczny biznes widział już niejedno („Kto wie, może zagramy na nasz jubileusz 50-lecia” – żartuje Iommi w booklecie). Dobrze, że zespół miał szansę pożegnać się z fanami w odpowiedni sposób, a „The End” pozostanie świetną pamiątką po tym wydarzeniu. To podsumowanie dziedzictwa Black Sabbath i dobre uzupełnienie klasycznego zestawu albumów, które – wiem, że zabrzmi to patetycznie, ale inaczej się nie da - już na zawsze zapisały się w kanonie współczesnej muzyki.

Dziękuję, panowie!