Pocałunek śmierci. Sugestywna okładka, będąca reprodukcją grafiki Edvarda Muncha ("Pocałunek Śmierci"), nie pozwala zapomnieć o okolicznościach, w jakich powstawał dziewiąty studyjny album Norwegów.
Satyr tańczy ze śmiercią (guz mózgu) i - szczęśliwie dla siebie i swoich bliskich - nie myli kroków. Człowiekowi w takiej chorobie towarzyszą różne fazy, ostatecznie przychodzi akceptacja i pogodzenie się z losem, rzadziej wola walki. U lidera Satyricon choroba zatrzymała się, nie postępuje, w związku z tym postanowił on rzucić się w wir pracy nad nowym wydawnictwem, które otrzymało tytuł "Deep Calleth Upon Deep". Cieszy mnie to, bo Satyricon to mój stary dobry znajomy. Towarzyszył mi, kiedy byłem nastolatkiem, wysłał na studia i wprowadził w dorosłe życie. Później nasze drogi nieco się rozeszły, ale od czasu do czasu sprawdzałem, co u niego słychać.
Jestem prawdopodobnie jedną z niewielu osób, które lubią poprzedni krążek zatytułowany "Satyricon". Nie potrafię podać przyczyny, ale chętnie do niego wracam. Jego brzmienie bardzo mi pasuje. Dziwny, zrealizowany w specyficzny sposób, wydaje się całkowicie pozbawiony energii. Właściwie nie wydaje się, taki po prostu jest. Ma introwertyczny charakter. Przywodzi na myśl osobistą podróż, w którą autor niekoniecznie chciał się udać w towarzystwie. Mimo to zabrałem się z nim. Niczym pasażer na gapę.
"Deep Calleth Upon Deep" miał być nowym otwarciem, początkiem podróży w nieznane. Tak niestety nie jest. Przeciwnie, mniej lub bardziej świadomie, Satyr sięga po znajome patenty, tym razem nawet dalej niż do "Volcano". Materiał wygląda raczej na podsumowanie dotychczasowej kariery zespołu. Ponownie został opatrzony dość specyficznym brzmieniem. Za miksy odpowiedzialny był Mike Fraser, który pracował już z zespołem przy "Now, Diabolical". Mimo ofensywnego charakteru "Deep Calleth Upon Deep", brzmienie sprawia, że tak jak na "Satyricon" Norwegowie nie atakują z pełną mocą. Ten wstrzemięźliwy, skromny sound skupiony jest na szczegółach. Intryguje. Każdy instrument ma swoje miejsce, żaden nie walczy z pozostałymi o uwagę, pełna równowaga.
Same numery są raz lepsze, raz gorsze, ale wszystkie zawierają elementy, które znam. Muzycy posiłkują się schematami ogranymi na wcześniejszych krążkach. "Midnight Serpent" mógłby służyć za wzór typowego Satyricon. Ma świetny refren, Frost dołożył znakomite partie bębnów, a Satyr swoim charyzmatycznym wokalem stawia kropkę nad i. "To Your Brethren In The Dark" uwodzi surowym norweskim jesiennym klimatem. Może się wydawać rozwlekły, pozbawiony życia, ale taki ma być. Nie ma potrzeby nieustannie gnać, czasem warto przystanąć i popatrzeć na ptaki unoszące się na tle szarzejącego nieba. Taki właśnie jest ten numer. Jak majestatycznie sunące ptaki po listopadowym niebie.
"Deep Calleth Upon Deep" ma dobre numery, ale zawiera też rzeczy słabsze. Takie, które nie tylko zupełnie nic nie wnoszą do dyskografii zespołu, ale też grzeszą brakiem polotu i inwencji. "Blood Cracks Open The Ground", dziwaczny "The Ghost Of Rome" (swoisty odpowiednik "Phoenix"), "Dissonant", o którym można by nie wspominać, gdyby nie kilkusekundowa partia saksofonu na otwarcie. Nie tyle chybiony zabieg formalny, ile zbyteczny. Bronią się operowe zaśpiewy, które dobrze komponują się z warstwą muzyczną. Klasyczne aranżacje niestety również niczego nie wnoszą. Są. Po prostu. Szczęśliwie, na koniec Norwegowie zostawili dwie niezłe kompozycje. Słyszymy w nich klasyczny Satyricon i przynajmniej dobrze się ich słucha.
Nie mam wątpliwości, że "Deep Calleth Upon Deep" nie postawię na tej samej półce, co złote trio ("The Shadowthrone", "Nemesis Divina", "Rebel Extravaganza"). Metaforycznie rzecz ujmując, bo fizycznie już tam stoi. Mam autentyczny problem z oceną tego albumu. Z jednej strony to kolejny krążek jednego z moich ulubionych zespołów. Odczuwałbym żal, gdybym miał już więcej nie usłyszeć tego charakterystycznego wokalu Satyra, specyficznego stylu bębnienia Frosta oraz niepowtarzalnego klimatu, jaki mają ich płyty.
Jednocześnie jest we mnie żal innego rodzaju. "Deep Calleth Upon Deep" nie przynosi rewolucji, ani też ewolucji. Słuchając go można zapomnieć, że jego autorzy niegdyś wyważyli z hukiem drzwi metalowego mainstreamu. Pierwsze nazwy jakie w związku z tym zjawiskiem przychodzą na myśl to Dimmu Borgir czy Cradle Of Filth, ale to właśnie Satyricon swoim "Nemesis Divina" otworzył blackmetalowcom drzwi do dużych metalowych wytwórni. Również Norwegowie jako pierwsi z tego kręgu podpisali kontrakt z mainstreamowym labelem (Capitol Records), zanim Cradle Of Filth znalazło się w Sony Rec. Za wszystkim stał nie tylko niemały potencjał komercyjny (gdyż był to czas, kiedy artyści blackmetalowi już nie szokowali, a wzbudzali zainteresowanie), ale przede wszystkim gwarancja jakości artystycznej. Nie czekam już na drugie "Rebel Extravaganza". Chciałbym, żeby jeszcze kiedyś Satyr mnie zaskoczył, jak czynił to do etapu "Volcano". Nie tracę na to nadziei.
Sebastian Urbańczyk