Po kilku latach działalności Minetaur, fani zespołu doczekali się wreszcie debiutanckiej płyty.
Z ledwie siedmioma utworami zamkniętymi w czasie poniżej 30 minut, "Gravel Pit" - tylko o kilka minut dłuższy od wydanego trzy lata temu mini "We Take It Seriously" - balansuje wprawdzie na pograniczu pełnego albumu i EPki, ale nie ma to w gruncie rzeczy większego znaczenia. Estetyczny czarny digipack, w którym wydano najnowsze dzieło warszawiaków zdobią złote grafiki (zaprojektowane przez uznany hiszpański kolektyw Branca Studio) prezentujące kowadło z jednej, oraz młot z drugiej strony opakowania. Zapewne między młotem a kowadłem znajduje się słuchacz, ponieważ zdaje się, że twórcy materiału obrazowo sugerują, iż głównym zadaniem "Gravel Pit" jest po prostu gniecenie dźwiękiem. Anonsowaną w ten sposób srogą jazdę podkreśla dodatkowo tytułowa żwirownia. Pytanie, jak to zadziała w praktyce.
"We Take It Seriously" nie cechował się szczególnie imponującą dawką oryginalności i sytuował zespół w rozkroku między brutalniejszym przyłożeniem a grooviastym (i niestety dość kanciastym) panterowaniem z lekkim - z braku mniej wyświechtanego, a zarazem bardziej trafnego określenia - stonerowym nalotem. "Gravel Pit" z grubsza kontynuuje tę ścieżkę, choć kwartet zdecydował się jednak na wyraźne przesunięcie akcentów w stronę mocniejszego, właściwie deathmetalowego grania, które zwolennicy etykietowania mogliby poprzedzić przymiotnikami 'modern' albo 'groove'.
I pewnie mieliby rację, bowiem w otwierającym krążek "Trailblazer" formacja pełnymi garściami czerpie z Gojira. Wzorce znad Sekwany nad Wisłą przyjmują się nad wyraz dobrze i Minetaur nie jest w tej praktyce odosobniony. Brzmi to wszystko całkiem zacnie i aż szkoda, że niespełna dwuminutowy "Trailblazer" bardziej przypomina szkic pomysłu niż pełnowymiarową kompozycję. Mógł zostać nieco bardziej rozwinięty. Tak, jak dzieje się to na przykład w kolejnych trzech, najlepszych na płycie kompozycjach, w których rządzi oparty na obniżonym stroju gitar ciężar połączony z masywnymi przyspieszeniami ("Concreting"), technicznymi łamańcami ("Gravel Pit") i odpowiednio wrzaskliwym, choć jednostajnym wokalem Naumana. Wciąż trochę tu za mało urozmaiceń, dlatego bardzo ożywczo brzmi środkowa część "One Million Forms Deforming", klimatem przypominająca mi nieco mniej apokaliptyczne oblicze Yob.
Tak prezentuje się pierwsza część płyty, ponieważ kolejny "Navilsh Pussy" (kłania się "Nashville Pussy"?) brzmi jak pantera-wannabe odrzut z wcześniejszej twórczości zespołu. Utwór dziwnie urywa się w połowie, przed wejściem zupełnie niepasującej do całości solówki, a całość wieńczy... kolejna solówka w stylu "chciałbym być jak Dimebag". Być może miał to być moment oddechu przed końcówką płyty, ale wyszedł niespójny bałagan. Po "Hammered", kompozycji bez większej historii, która bezrefleksyjnie przelatuje przez umysł, album wieńczy "Swamp Town" nieco bardziej klimatyczny, chwilami może znów zerkający w kierunku Francji, ale na pewno udany.
"Gravel Pit" nie jest pozbawiony wad (monotonia i wciąż niewykształcona w pełni tożsamość zespołu to kilka z nich), ale mimo wszystko to całkiem dobra płyta, z pewnością lepsza od "We Take It Seriously", która w udany sposób prezentuje możliwości Minetaur. Pojawiają się tu również nieśmiałe jaskółki wskazujące, że ekipa nie chce ograniczać się wyłącznie do pracy w żwirowni. Póki co są one jednak jeszcze zbyt nieliczne, ale mam nadzieję, że to się w przyszłości zmieni.
Szymon Kubicki