Quo vadis Meszugo?
Takie pytanie postawiłem w podsumowaniu recenzji “Koloss". Tamten album stanowił ekstrakt z twórczości Szwedów. Zawierał charakterystyczne elementy stylu, jaki zespół na przestrzeni lat wypracował. Stylu tak rozpoznawalnego, że wystarczy powiedzieć, że Meshuggah nagrali nową płytę i od razu wiadomo czego się spodziewać. Wykreowali własny świat metrycznych dysonansów i zaprosili do polirytmicznych zabaw. Nie ma wątpliwości, że dali początek djentowi. Zainspirowali rzesze młodszych kolegów po fachu, którzy w moim odczuciu w większości brzmieli jak wykastrowana wersja swego wzorca. Celowo napisałem brzmieli, gdyż moda na djent nieco przygasła. To akurat cecha wszelkich trendów w muzyce. Przemijają. I powracają. W tej czy innej formie.
Dziś, ów rozpoznawalny na pierwszy rzut ucha styl stał się poniekąd przekleństwem. To, co kiedyś jawiło się jako nowatorskie, dziś jest wtórne. Spontanicznie wykreowane niegdyś szaleństwo z czasem stało się po prostu narzędziem pracy. Taka jest przykra prawda, którą odkrywa nowe wydawnictwo formacji. Miałem nadzieję, że "Koloss" był zamknięciem jakiegoś etapu i zarazem wstępem do kolejnego. "The Violent Sleep of Reason" pokazuje, że muzycy może nie stoją w miejscu, ale drepczą dokoła. Chcieliby zdecydowanie ruszyć, ale sami nie wiedzą dokąd.
Wraz z nowym dziełem Szwedów otrzymujemy układankę, na którą składają się dobrze znane elementy. Są nimi specyficzny psychodeliczny klimat, polirytmiczne, polimetryczne struktury, ciężar gitar i rozwrzeszczany wokal Kidmana. Ostatecznie obraz, jaki się wyłania jest podobny do tych, które Meshuggah już nam prezentowali wcześniej. Brakuje zaskoczenia.
Faktem jest jednak, że dopóki zespół nagrywa dobre numery ta cała zabawa wciąż ma sens. A "The Violent Sleep of Reason" w nie obfituje. Fani znowu mają czego słuchać. Ci, którym Meshuggah jest obojętny nowy materiał nie przekona. Są zespoły, które wypuszczają na rynek kolejne tytuły, traktując je jako dobry pretekst by ruszyć w trasę. Bywa w takim przypadku, że ilość nie idzie w parze z jakością. Tu należy docenić uczciwość ekipy z Umea, gdyż nigdy nie zaserwowali zgniłego jaja swoim entuzjastom.
Szukanie niedoskonałości w doskonałości definiuje ten krążek. Przysłużył się temu fakt, że był nagrywany na żywo. Metoda kopiuj-wklej została zastąpiona graniem całego zespołu w jednym pomieszczeniu. Nie znaczy to, że nie było powtórek, ale do ponownego podejścia do danego fragmentu za każdym razem stawali wszyscy muzycy. "The Violent Sleep of Reason" żyje, buzuje energią, wylewa się z głośników. Atakuje słuchacza od pierwszych dźwięków. Jest bardzo ofensywny.
Dalsza eksploracja terenów zajętych przez "Koloss" sprawiła, że jeszcze większy nacisk położono na groove. Nie ma wątpliwości, że gra Haake sprawia, że zawsze będę wracał do płyt tego bandu. To on zawsze prowadzi słuchacza przez kolejne numery i to się nie zmieniło. Gitary też przykuwały uwagę, ale to bębny kradły show. Tym razem mamy stan równowagi, bo to, co dzieje się w partiach gitar jest równie frapujące jak praca Thomasa Haake. Zdradzał to już udostępniony wcześniej "Nostrum". Druga część tego numeru sprawia, że ręce odruchowo wędrują do głowy, bo ciężko uwierzyć, że tak można grać. Perkusja pewnie prowadzi przez "Nostrum", ale to właśnie gitarowy groove napędza ten numer. Kosmos.
Przyznam, że najciekawiej robi się za każdym razem, kiedy muzycy serwują instrumentalne wycieczki. Ten swobodny lot, gitarowe pasaże, powykręcane solówki, gniotący ciężar sączą się z głośników niczym lawa. Wolno i niepowstrzymanie. Pulsujący, dynamiczny tytułowy numer okręca się wokół słuchacza i zniewala. Hipnotyzujący i agresywny zarazem "Ivory Tower" wsysa, "MonstroCity" przytłacza ciężarem, "Our Rage Won’t Die" uwodzi kunsztem wykonania. Wieńczący płytę "Into Decay" przy zmienionym aranżu mógłby zagościć w repertuarze jakiejś doom/sludge’owej ekipy, pięknie się wlecze.
Jak właściwie ocenić taki krążek? Brakuje Szwedom odwagi wyjścia poza swoją strefę komfortu, jak zrobiła to niedawno (udanie zresztą) Gojira. Cieszy natomiast to, że Meshuggah wciąż dostarcza radości. "The Violent Sleep of Reason" słucha się naprawdę dobrze, album stanowi udany konsensus między groovem a technicznym graniem. Wciąga, nie nuży. Każdy dźwięk czemuś służy, nie ma pustego uderzania w struny. Kompozycyjnie po raz kolejny jest bez zarzutu. Na dodatek całość została zagrana z życiem. Dziś to wystarcza. Pytanie tylko, jak długo tak będzie?
Sebastian Urbańczyk