Meshuggah wydali nowy album. Na tym właściwie mogłaby się zakończyć ta recenzja. Dla każdego, kto zna choćby pobieżnie twórczość Szwedów, stwierdzenie tego faktu zawiera wszystko, co trzeba wiedzieć o "Koloss".
Meshuggah właściwie stworzyli jeśli nie całkiem nowy gatunek muzyczny, to na pewno nowy gatunek metalu, który zdefiniowany został albumem "Nothing". Choć już wcześniej zespół grał tak, jak nie grał nikt inny, dopiero wspomniane wydawnictwo przyczyniło się do wzrostu liczby wyznawców muzyków z Umea.
Kapela stała się przedmiotem fascynacji fanów, dziennikarzy, wykładowców na uniwersytetach muzycznych oraz kolegów zespołu po fachu. Każdy z wypiekami na twarzy zagłębiał się w świat tworzonych przez Szwedów metrycznych dysonansów. Jak grzyby po deszczu, powstawały zespoły inspirujące się twórczością Meshuggah. Na dodatek, ktoś rzucił chwytliwe hasło "djent" i wiele ze wspomnianych epigonów zaczęło namiętnie używać tego określenia dla zdefiniowania własnego stylu. Było to jednoznaczne z mniej lub bardziej udanym naśladownictwem Szwedów, ewentualnie zapożyczaniem tych czy innych, charakterystycznych elementów z ich dzieł. Tyle przydługim tytułem wstępu.
Od czasu "Nothing" Meshuggah udawało się, z każdym kolejnym wydawnictwem, zaskakiwać słuchaczy. Eksplorowali nowe tereny w obrębie wypracowanego stylu. Ciągle dodawali nowe elementy do swej muzycznej układanki. "Koloss" w moim odczuciu zakończył ten etap, jest w jakimś stopniu przewidywalny, w tym znaczeniu, że zawiera wszystko to, co już dane było mi słyszeć na wcześniejszych wydawnictwach. Więcej nawet - ten album wydaje się być ich podsumowaniem. "Koloss" to po prostu ekstrakt z twórczości zespołu. "Zagraj to jeszcze raz, Sam" powiedział Tomas Haake do Fredrika Thordendala, reszta muzyków dołączyła, i tak narodził się "Koloss". Mimo że niczym nie zaskakuje, to wciąż bardzo dobra płyta.
Produkcyjnie materiał jest bez zarzutu. Zespół sam wyprodukował swe najnowsze dziecko. Tacy profesjonaliści mogą sobie na to pozwolić, bez ryzyka zbłądzenia na manowce. Brzmienie jest naturalne, krystalicznie czysty sound ułatwia wychwycenie wszystkich brzmieniowych niuansów. Tradycyjnie, pomocą służył Daniel Bergstrand, który tym razem zajął się miksami.
Tomaas Haake zapowiadał, że nowy album będzie bardziej brutalny, mniej techniczny i nastawiony na groove. Jeśli materiał ten miał być mniej zaawansowany technicznie od poprzednich, Szwedzi ponieśli porażkę; porażkę z rodzaju tych, które ponieść chciałby każdy zespół.
Jak wspomniałem, numery same w sobie są bardzo dobre, mamy partie wręcz powalające, i byłaby to znakomita płyta, gdyby nie jej dość wtórny charakter. Właściwie każdy kawałek posiada jakiś fragment, który coś mi przypomina, coś, co już słyszałem na wcześniejszych wydawnictwach. "The Demon's Name Is Surveillance" wymaga dokładnie takiego samego wysiłku fizycznego dla jego odegrania, jak "Bleed" z "Obzen". Podobnie jak "Bleed", jest intensywny, oparty na jednym, ogrywanym temacie. Fragment "Behind The Sun" przywodzi na myśl jeden z utworów z "Destroy Erase Improve", choć przeważająca część kawałka nawiązuje raczej do ostatnich płyt. Niespieszny połamany rytm, psychodeliczny pasaż gitarowy w tle. "Behind The Sun" zyskuje w drugiej części, kiedy partie poszczególnych instrumentów ulegają intensyfikacji, wchodzi podwójna stopa, a gitary grają prościej, choć agresywniej, z genialnym groove. Klimat całkowitego szaleństwa narasta. Szwedzi znakomicie budują dramaturgię utworu, który - w mojej opinii - jest jednym z najlepszych, jakie dotąd udało im się stworzyć. "The Hurt That Finds You First" przypomina, że Meshuggah nie debiutowała w 2002 roku. Ten song mógłby spokojnie znaleźć się na "Chaosphere". Charakterystyczna galopada perkusyjna, prujące gitary, czegoś takiego już dawno u nich nie było. Do tego, kolejna psychodeliczna jazda w drugiej części, co przypomina z kolei zbyt długo milczącego Toola. Ten kawałek kontrastuje z nieco monotonnym "Break Those Bones...", który w mojej opinii jest chyba najsłabszym numerem na płycie. No i ten riff z "Demiurge", genialny, jak cały zresztą utwór.
"Koloss" wypełniają bardzo dobre numery, nawet jeśli nie zdobywają punktów za oryginalność. Zespół wciąż wyróżnia się na tle morza naśladowców, którzy w większości brzmią jak wykastrowana wersja swego wzorca. "Koloss" posiada wszystkie elementy charakterystyczne dla twórczości Szwedów: specyficzny psychodeliczny klimat, polirytmiczne zabawy, ciężar gitar i rozwrzeszczany wokal Kidmana. Nie można nic mu zarzucić od strony kompozycyjnej. Nie ma tu ani jednej zmarnowanej sekundy, co przy stosunkowo długich kawałkach jest sztuką nie lada. "Koloss" to godne podsumowanie dotychczasowej kariery, klamra spinająca wcześniejsze produkcje. Klasa.
Sebastian Urbańczyk