Moje kontakty z Amon Amarth ograniczają się do festiwalowych występów i nie ukrywam, że od czasu "With Oden on Our Side" w zupełności mi to wystarczało.
Jeśli coś pamiętam z kolejnych płyt (a minęło przecież dziesięć lat), to kilka singli i nieszczęsne covery. Nie zmienia to jednak faktu, że zespół dosłownie urósł do rangi jednego z najlepszych w branży, a trasy u boku znacznie większych, nawet bardziej mainstreamowych kapel przyniosły mu pożądany rozgłos. Swoją drogą, o popularność w Polsce czy Czechach nigdy nie musieli zabiegać - obie nacje kochają wszystko co związane zarówno z melodyjnym death metalem jak i jego viking/folkowymi naleciałościami i tu przyznać trzeba, że Amon Amarth niezmiennie dzierży w tej stylistyce palmę pierwszeństwa.
To, co szczególnie podoba mi się na "Jomsviking", to odejście od patetycznej formuły znanej z poprzednich płyt. Jasne, panowie nadal namawiają do bycia dumnym z dziedzictwa Wikingów, czy wznoszenia toastów dla Odyna (dosłownie), ale brzmieniowo jest czytelnie, ciepło, a co najważniejsze, wciąż czujemy ducha Amon Amarth, znanego z tak walących obuchem po głowie produkcji jak legendarne "Death In Fire". Skoro już o tym mowa, panowie muzycznie nie rozwijają swojego uniwersum, ale dzięki odwoływaniu się do płyt sprzed dekady, w połączeniu z nadzwyczajną dawką niemal heavy metalowej melodyki, dziesiąty album Johana Hegga i spółki to jedna z najlepszych rzeczy jakie kiedykolwiek nagrali.
Wrażenie niestety psują dziwne eksperymenty z wokalami, bo nie spodziewałbym się ani skrzeku czy kobiecego śpiewu. Rozumiem, że udział królowej heavy metalu Doro Pesch wynika z kontekstu historii opowiadanej na albumie, ale jasny gwint, wyszło niczym Marta Gabriel w Vader, jeśli wiecie o co chodzi. Nie odmawiając jednej jak i drugiej pani rezonu i sposobności sprawdzenia się w ekstremie, wolałbym aby pozostały w swojej niszy.
Pomijając te małe minusy, "Jomsviking" jest krążkiem, do którego z pewnością często będę wracał. Piewcy Omnium Gatherum, Before The Dawn czy ostatnich wypocin Insomnium powinni na chwilę zluzować i przypomnieć sobie o sile Amon Amarth. Szwedzi posiedli niebywały talent do pisania piosenek zarówno podnoszących na duchu, jak i nadających się do tego, by przygotować do metalowego boju. O co, gdzie i kiedy, tego dowiedziecie się z zaplanowanych koncertów zespołu, ale nim wstąpicie w ich szeregi szybki przemarsz przez najlepsze kompozycje na płycie. Niewątpliwie numerem jeden jest "One Against All", przypominający motoryką "Vallhalla Awaits Me" z wspomnianego wcześniej albumu. I choć nie jest to aż tak rozpędzony hicior, refren, o ile można o czymś takim mówić w przypadku death metalu, wgniata w glebę.
Nie mniej dumnie jest w "The Way of Vikings", perełką z całej paczki, która choć znacząco trąci nielubianym przeze mnie patosem, doskonale spaja główną historię, stanowiąc najbardziej klimatyczny utwór z całej stawki. Numerek trzy, odzwierciedlający death metalowe szaleństwo i furię z jaką przez lata grał ten zespół to zamykające album "Back on Northern Shores", w którym nowy, sesyjny nabytek zespołu - perkusista Tobias Gustaffson udowadnia, że jest właściwym człowiekiem, na właściwym miejscu. Po siedemnastu latach bębnienia z zespołem rozstał się Fredrik Andersson, ale jak widać, nie ma ludzi nie do zastąpienia (o czym przekonamy się na koncertach, gdzie w roli kręgosłupa rytmicznego zobaczymy Jocke Wallgrena z black metaowego Valkyrja).
Podsumowując, mamy mocnego kandydata do miana jednego z najlepszych melodyjnych albumów tego roku. Pocieszające jest to, że w zestawieniu tegorocznych płyt ten krążek pewnie nie znajdzie się nawet w pierwszej dwudziestce, a i tak będę do niego wracał. Bo to po prostu fajny, przebojowy metal i tyle. A na rzeczy naprawdę wielkie warto poczekać i szukać ich poza Szwecją i Wikingami.
Grzegorz "Chain" Pindor