Niecałe sześć lat Naumachia kazała czekać na następcę albumu "Black Sun Rising" z 2009 roku. To długo. W każdym razie ten czas został odpowiednio spożytkowany przez polską kapelę.
Odpowiednio i zarazem dramatycznie. Trudno bowiem zapomnieć o niespodziewanej śmierci Sławomira Archangielskiego na początku kwietnia 2013 roku. Basista zdołał jednak jeszcze w 2012 roku zarejestrować ścieżki na płytę "Machine of Creation", która została mu zadedykowana, podobnie zresztą jak tegoroczny album Hate "Crusade:Zero", który niedawno recenzowałem na łamach Gitarzysty. Odejście Mortifera, było dużym ciosem dla polskiej sceny ekstremalnego metalu i właśnie takie albumy jak "Machine of Creation" stanowią znakomite dowody na trwałość jego dziedzictwa.
Czwarty duży materiał Naumachii zarejestrowany jeszcze w latach 2012-2013 w białostockim Hertz Studio zawiera dziesięć numerów, czyli około czterdziestu dwóch minut dopracowanej, urozmaiconej i wciągającej ekstremy. Muzyki wyniesionej na zimny metaliczny ołtarz, osadzonej gdzieś na ostrych krawędziach black i death metalu, a zarazem dobrze brzmiącej i pełnej licznych tajemnic. Formacja oferuje znakomite i osadzone w kanonach ekstremy zagrywki i solówki gitarowe ("Aging Sun", "Destroyers", "Amnesia"), ale też w otoczeniu potężnego instrumentarium podkłada pod riffy grupę niebanalnych elektronicznych dźwięków ("Multiple Personality", "Primal Instinct"), nadających materiałowi bardzo oryginalne brzmienie. Nowe kompozycje Naumachii na ogół nie dają się więc zaszufladkować. Charakteryzują się połamanymi strukturami, pełne są doskonałych zjazdów gitarowych, a seria paczek dźwiękowych powinna zainteresować wszystkich pasjonatów ekstremy otwartych na nowe horyzonty brzmienia.
Na "Machine Of Creation" nie zabrakło też sporej dawki surowej wściekłości. Pod tym względem być może najbardziej reprezentatywnym fragmentem będzie kilka minut nieskrępowanej agresji i brutalności w "Scorched Earth", choć w pewnym momencie numer zostaje wystrzelony w kosmiczne przestrzenie awangardowego grania. Dziki finał tego utworu sprawia, że to jeden z najmocniejszych punktów tegorocznego wydawnictwa Naumachii. Zresztą bardzo awangardowo brzmi też "Terror Machine", a dziwaczny "Frag-Men-Ted" to kolejny przykład szerokich możliwości muzyków. Sporej dawki emocji dostarczają też numery o względnie niedużym ładunku agresji. Taki "Dawn Of Man" to tylko niecałe dwie minuty instrumentalnego grania, a w zasadzie tubylczy rytuał nad konstrukcją dźwięku. Czysty fenomen. Wymownie i przejmująco brzmi też in memoriam Sławomira Archangielskiego, czyli black n’ death wybuchowa ballada "Lost". W sumie, za nowym materiałem Naumachii naprawdę trudno nadążyć!
Warto wspomnieć, że oprócz regularnego składu kapeli - Kilińskiego, Selwona, Johansena, Kopcia i post mortem Archangielskiego - na krążku wystąpili też Covan i Marcin Urbaś. Ten ostatni jest zresztą autorem tekstów, zaś za zimną, embrionalną oprawę graficzną albumu odpowiada Fabian Filiks. Całość jawi się więc jako materiał dalece intrygujący, zarejestrowany na bardzo wysokim poziomie, naładowany solidnym ładunkiem brutalności i przyprawiony więcej niż szczyptą wizjonerstwa, a równocześnie będący namacalną konsekwencją trudnych doświadczeń jego twórców. Czym dzisiaj jestem? Mam na imię śmierć.
Konrad Sebastian Morawski