Kolejna porcja wznowionej przez Metal Mind muzyki Holendrów z Gorefest.
Równocześnie ze wznowieniem debiutanckiego krążka "Mindloss", wzbogaconego o demówki, nakładem polskiej wytwórni ukazał się również drugi podwójny digipack zawierający albumy "Soul Survivor" i "Chapter 13". Tym samym fani środkowego okresu działania grupy, a zatem albumów "False" i "Erase", które osiągnęły największy sukces, muszą sięgnąć po wznowienie z 2012 roku, wtedy bowiem Metal Mind wypuścił na rynek te materiały. Podobnie jak w przypadku "Mindloss", reedycja "Soul Survivor" i "Chapter 13" rozszerzona o bonusowe utwory bazuje na wydawnictwie Nuclear Blast z 2005 roku "The Ultimate Collection Part 3", zawierającym dokładnie ten sam zestaw utworów. Tyle w kwestii szczegółów technicznych, czas przejść do konkretów, choć z pominięciem bonusów. Bonusy jak to bonusy, najwyraźniej być muszą, choć w gruncie rzeczy, za wyjątkiem "Tired Moon" z japońskiego wydania "Soul Survivor" nie są tu do niczego potrzebne.
"Soul Survivor", który pierwotnie ukazał się w roku 1996, dobrze obrazuje pewną tendencję zarysowaną wówczas na deathmetalowej scenie, gdy niektóre formacje mniej lub bardziej wyraźnie zmieniały swą stylistykę, kierując się ku bardziej rockowym dźwiękom. To właśnie w tym roku ukazały się "Swansong" Carcass czy sięgający bardziej do twórczości Killing Joke "Feel Sorry for the Fanatic" Morgoth i zawsze też w tym świetle postrzegałem czwartą płytę Gorefest. Oczywiście, stylistyczne wolty w każdym gatunku są na porządku dziennym, w końcu nie każdy może być Cannibal Corpse, ale cechą charakterystyczną wspomnianych albumów jest to, że były one gwoździami do trumny karier ich twórców. Carcass kolejny album wydał dopiero po 17 latach, a Morgoth zajęło to dwa lata więcej. Gorefest potrzebował wprawdzie dwóch gwoździ; siłą rozpędu wydał jeszcze w 1998 roku "Chapter 13", po czym na kilka lat zakończył działalność. Po raz pierwszy i przedostatni.
Choć już wcześniejszy "Erase" nie do końca zachowywał czystość gatunkową, pierwsze dźwięki singlowego "Freedom" (czy tytuł należy postrzegać symbolicznie?) otwierającego "Soul Survivor" i tak wprawiają w stan lekkiej konfuzji. Takim wjazdem gitary może przecież rozpoczynać się tylko rasowy rocker. Boudewijn Bonebakker nie ma tu zresztą żadnych zahamowań i przez cały czas szaleje z melodyjnymi, czysto rockowymi solówkami wplecionymi w równie rockowe konstrukcje utworów, w których znalazło się miejsce nawet na organy i melotron, nadające muzyce ciepłego, analogowego charakteru (zwróćcie uwagę choćby na "Chameleon"). Właściwie jedynym punktem stycznym ze starszym Gorefest jest tu jak zawsze potężny wokal Jana-Chrisa de Koeijera. Zresztą frontman, w momencie, gdy zespół walił się w gruzy, nazwał "Soul Survivor" solowym hobby projektem Bonebakkera, co dobrze oddaje skalę ówczesnych nieporozumień w Gorefest.
Daleki jednak jestem od potępiania tego albumu. Nie tylko wciąż żywię do niego niemały sentyment, ale uważam, że świetnie broni się do dzisiaj. A to dlatego, że zawiera po prostu dobry materiał. Być może nieco pozbawiony lekkości i autentycznego błysku, który potrzebny jest wszystkim rockowym perełkom, ale za to solidny i bardzo równy. To samo zresztą można powiedzieć o "Chapter 13", który pomimo napiętej sytuacji w zespole jest naprawdę świetnym krążkiem, chyba nawet lepszym od poprzednika. "Na "Chapter 13" ponownie staliśmy się prawdziwym zespołem, zagraliśmy jak zespół. To album, który wykracza poza granice jednego stylu. Moim zdaniem, jest najlepszy ze wszystkich, jakie nagraliśmy jako Gorefest. Ten krążek jest w 100% zespołowy." Tak opisał mi go kilka lat temu Boudewijn Bonebakker, bardzo celnie uwypuklając cechy ostatniej przed rozpadem płyty zespołu.
Nie wiem, czy to trafne odczucie, ale "Soul Survivor" zawsze odbierałem jako dość smutny, melancholijny (choć niekoniecznie łagodny) krążek przemycający do warstwy muzycznej sporo schyłkowego klimatu nieuchronnego rozpadu formacji. Być może to zasługa specyficznie łkających solówek Bonebakkera, a może ociężałego tempa kompozycji. Co zaskakujące, "Chapter 13" to jednak inna para kaloszy, brzmiąca jakby rzeczywiście zdeterminowani Holendrzy po raz ostatni wzięli się w garść i zaprezentowali wszystko, co najlepsze. Łabędzi śpiew w najlepszym wydaniu.
Po pierwsze więc, kapela zagrała mocniej, bardziej metalowo, choć oczywiście o death metalu nie ma tu już mowy. Potężne riffy brzmią niezwykle tłusto i lepiej równoważą solowe zapędy gitarzysty, których nie ma tu aż tyle, co wcześniej. Po drugie, bardzo umiejętnie połączyła różne stylistyki, a wyraźne rockowe wpływy wpasowały się w ten materiał wręcz perfekcyjnie. Nie ma tu żadnego zgrzytu, gdy "F.S. 2000" rozpoczyna się pompatycznym, hymnowym wręcz wstępem gitary w stylu AC/DC, a wyjątkowy w dyskografii Gorefest "Smile", za którym przepadam, przynosi totalnie zaskakujący klimat i próbę wokalną de Koeijera przywodzącą na myśl frontmana Morgoth Marca Grewe z okresu "Feel Sorry for the Fanatic". To zresztą najbardziej urozmaicony wokalnie krążek Holendrów, czego dowód słychać np. w kolejnym "The Idiot" z fragmentem brutalnego growlingu i czegoś na kształt screamo. "Chapter Thirteen" to kawałek z potencjałem prawdziwego hitu, a nieco przearanżowany "Nothingness" mógłby zostać nagrany przez Motorhead. Każda kompozycja brzmi tu inaczej, ale każda perfekcyjnie współgra z pozostałymi.
"Chapter 13" to z pewnością jedna z najbardziej niedocenianych płyt w swojej stylistyce (choć jaka to właściwie stylistyka?), która jednak już w chwili premiery została pominięta przez słuchaczy, a nawet - bardzo niesłusznie - kompletnie zlekceważona. Z pewnością przyczynił się do tego brak jakiejkolwiek promocji ze strony ówczesnej wytwórni Holendrów Steamhammer, a na wznowienie pod szyldem pierwotnego labela - Nuclear Blast - trzeba było czekać aż do 2005 roku. Dziś zdecydowanie warto sięgnąć po obydwa albumy, bo to właśnie one, a zwłaszcza "Chapter 13" najlepiej ukazują wyjątkowość Gorefest.
Szymon Kubicki