Meshuggah długo przebijali się do świadomości szerszego grona słuchaczy. Na dobre zaistnieli w niej wydając "Nothing". W ten sposób określili swoją muzyczną tożsamość i zainspirowali szereg mniej lub bardziej udanych epigonów, którzy zaczęli używać świeżo ukutego terminu "djent" dla zdefiniowania swojego stylu.
Twórczość Szwedów od początku była nietuzinkowa, jednak doceniona została dopiero wraz z premierą wspomnianego tytułu. Wtedy stali się przedmiotem zainteresowań kolegów po fachu i wykładowców na muzycznych uniwersytetach. Wzrosła również liczba wyznawców wśród fanów. Każdy z fascynacją zagłębiał się w świat metrycznych dysonansów kreowany przez ekipę z Umea. Jak wspomniałem, jak grzyby po deszczu zaczęli wyrastać naśladowcy, którzy zapożyczali różne elementy z muzyki Meshuggah. Niestety większość brzmiała jak wykastrowana wersja swego wzorca.
Cechy charakterystyczne dla twórczości Szwedów? Specyficzny psychodeliczny klimat, polirytmiczne zabawy, ciężar gitar i rozwrzeszczany wokal Kidmana. Inne zespoły mogą się z nimi ścigać i grać nawet na piętnastostrunowych gitarach, jednak i tak nie zabrzmią tak ciężko jak Meshuggah, gdyż jego ciężar muzyki wynika bezpośrednio z samych kompozycji. Nie wystarczy odpowiednio nastroić gitary i bezmyślnie trącać struny. Wciąż tak wiele zespołów tego nie rozumie.
Ostatni krążek "Koloss" stanowił syntezę brzmienia zespołu oraz podsumowanie pewnego etapu. Ekstrakt z poprzednich wydawnictw. Ciekawe dokąd zabiorą nas następnym razem? Zespół, który stworzył, jeśli nie nowy gatunek muzyczny, to przynajmniej odrębny gatunek metalu świętuje w tym roku dwadzieścia pięć lat działalności. Z tej okazji zostało przygotowane DVD, wzbogacone o dwupłytowy materiał audio będący lustrzanym odbiciem zawartości krążka DVD. Różnica głównie polega na tym, że kawałki na audio zebrano z różnych części trasy, natomiast zdjęcia do DVD kręcono w dwóch miejscach, ale o tym później. "The Ophidian Trek" to rzecz skierowana raczej wyłącznie do fanów, zwłaszcza, że po "Obzen" ukazało się świetne "Alive", na którym można było zobaczyć, co oznacza Meshuggah live. "The Ophidian Trek" nie oferuje niczego nowego w tym zakresie, poza kompozycjami z "Koloss" i Kidmanem w koszulce "The Dude" z "Big Lebowskiego".
Czasy, kiedy fani dostawali w ręce wydawnictwa w rodzaju "Wake up and smell...Carcass" czy "Monkey Puss" Entombed, czyli dość wiernie oddające klimat występu live, odeszły do lamusa. Nie inaczej jest z najnowszym tytułem Meshuggah. Miałem przyjemność oglądać ten zespół dwa razy, raz w klubie, raz na festiwalu. Żadne DVD nie odda tego, jak człowiek czuje się w konfrontacji z tą muzyką na żywo. W moim przypadku uruchamia jedynie wspomnienia, mam się do czego odnieść. Pozostali otrzymują namiastkę, mogą obejrzeć reakcję publiki, zobaczyć jak zespół się zachowuje na scenie ale sama esencja pozostanie poza zasięgiem. Trochę jak lizanie loda przez szybkę.
Ale do rzeczy. "The Ophidian Trek" ogląda się bardzo przyjemnie. Wspomniałem, że kręcony był na dwóch arenach. Pierwsza, niezidentyfikowana (nigdzie nie znalazłem wzmianki, poza tym, że gdzieś w USA) pokazuje zespół w warunkach klubowych. Sama miejscówka przypomina wnętrze teatru. Druga lokalizacja to festiwal Wacken Open Air i tam rządzą kamery ZDF Kultur. Tu otrzymujemy typowe ujęcia festiwalowe, ruchome kamery itd. Standard. Ciekawsze są ujęcia z drugiej lokalizacji. Reżyser Anthony Dubois rozmieścił kamery w wielu różnych miejscach, dzięki czemu w jakimś stopniu można poczuć, że jest się na koncercie Meshuggah. Wszystko za sprawą ujęć z poziomu widowni. Jeden z kamerzystów kręci z samego młyna, więc jesteśmy tuż obok, pomiędzy szalejącymi fanami. Mamy ujęcia z widowni, z balkonu, tuz przed samą sceną. Na szczęście są też ujęcia ze sceny. Na szczęście przynajmniej dla mnie, bo mógłbym oglądać tzw. drum cam z całego ich występu.
Jeśli ktoś choć raz zaliczył udział w metalowym festiwalu, widząc zdjęcia z Wacken, z łatwością może przenieść się na miejsce. Letnie powietrze, pierwszy wieczorny chłód, niebo pełne gwiazd i hałas płynący ze sceny. I patrząc po ludziach ten sam trans w jaki wpędza człowieka Meshuggah na żywo. Wszyscy jak zahipnotyzowani kiwają się w przód i w tył. DVD jest tak skonstruowane, że bez przerw przenosi się z jednej lokalizacji do drugiej. Ujęcia sklejono w taki sposób, że gdy kończy się jeden kawałek, od razu zaczyna się drugi a widz dopiero po chwili orientuje się, że to już inne miejsce. Dźwięk oczywiście został poddany obróbce studyjnej, szumy zredukowane, widownię słychać jedynie na początku i na koniec każdego utworu. A te reprezentowały przede wszystkim ostatni krążek i były przeplatane numerami z wcześniejszych materiałów aż do "Chaosphere" ("New Millenium Cyanide Christ", jakżeby inaczej). Mamy wszystkie hity, "Rational Gaze", "Bleed", "Combustion", "Demiurge" (ten groove, obezwładniający), "Dancers To A Discordant System" czy pędzący na złamanie karku "The Hurt That Finds You First". Dziewięćdziesiąt minut szaleństwa.
Jak wspomniałem, to rzecz głównie dla fanów, jeśli ktoś nie miał wcześniej styczności z Meshuggah lepiej niech zacznie od płyt studyjnych. Ci pierwsi będą zadowoleni, bo kontaktu z ich ulubieńcami w każdej formie nigdy dość. Zdaję sobie sprawę, że częściej będę wracał do "Alive', zwłaszcza do fragmentów z Japonii (świetny klimat i praca kamer). "The Ophidian Trek" przyciąga głównie przez fakt, że stanowi dopełnienie ostatniego studyjnego krążka, zawierając pochodzące z niego numery. Szkoda też, że nie ma żadnych dodatków. Może na trzydziestolecie działalności Szwedzi przygotują coś specjalnego. A tak, mamy standardowe DVD od wyjątkowego zespołu.
Sebastian Urbańczyk