W ostatnim czasie sporo wydarzyło się wokół The Sixpounder. Najważniejsza pozostaje premiera drugiego albumu.
Następca nieźle przyjętego krążka "Going To Hell? Permission Granted!" to self-titled, który wysyła światu prosty komunikat o szerokich możliwościach piątki muzyków z Wrocławia. Dziesięć premierowych kompozycji nie przyzwyczaja do konkretnego gatunku. Chodzi jednak o metal. Intensywny, soczysty, podawany z różnymi przyprawami. Sporo tu potężnego klimatu groove, trochę w garniturze madziarskiego Ektomorf, sporo też death metalu w oprawie klasycznej i melodyjnej, nie brakuje wpływów thrashu i metalcore’a, zaskakująco wybrzmiewają mniej konwencjonalne pomysły zespołu.
Całość buduje jedno dominujące wrażenie: materiał zasuwa jak rakieta, choć wcześniej wspominane niekonwencjonalne elementy, np. rockowe uniesienia w "The Betrayal", mogą ów zasuw wzbogacić o niespodziewane liryczne doznania. To w każdym razie niezłe urozmaicenia. Zresztą muzycy The Sixpounder lubią ozdabiać swoje utwory różnymi drobiazgami, niekiedy zauważalnymi, jak w "The Betrayal", niekiedy przechodzącymi obok słuchacza, vide co najmniej o pół minuty za krótkie klawisze w "The Asylum". W każdym razie na "The Sixpounder" znalazły się kawałki o metalowej sile rażenia. Brzmiące nowocześnie i według wysokich standardów studyjnych, co zresztą jest zasługą znakomitego Perły.
Na drugim dziele The Sixpounder, co nie jest zaskakujące, może się też podobać spójna i dopracowana sekcja instrumentalna, którą od czasu do czasu wyłamują efektowne solówki gitarowe. Pod tym względem kapitalnie zaprezentował się Jacek Hiro w utworze "Faith", ale trzeba też oddać sprawiedliwość umiejętnościom regularnych gitarzystów formacji. Szczególnie dałem się porwać "gwiezdnej" solówce w ostrym i zarazem zaskakującym "Burn", moją uwagę przykuła też ballada z pazurem pod postacią "Dead Man Walking", gdzie dobrze oddano płynność gitarzystów w operowaniu różnymi poziomami metalowej ekspresji. Ostatnie zdanie trafia też w punkt w odniesieniu do wszechstronnego wokalu, choć jeszcze nie dość zdartego życiem na scenie.
Generalnie pazurów i ostrości całemu dziełu nie brakuje. Trudno mi więc sobie wyobrazić The Sixpounder w zestawieniu z wykonawcami muzyki popularnej, ale mojej wyobraźni nie zwykłem stymulować telewizorem, którego zresztą nie posiadam. Wolę raczej mierzyć się z drapieżcami z "The New World Order" albo "The Hourglass". O drugim wymienionym utworze nie piszę przypadkowo, bo i przez przypadki można odmienić zasługi Petera i w mniejszym stopniu Vogga dla polskiego metalu. Sądzić można, że muzycy The Sixpounder mogli poszukiwać inspiracji w nagraniach tych muzyków, choć nie tylko.
Wspominałem wcześniej o wzorcach znad Balatonu, aby więc pozostać w byłym Układzie Warszawskim wspomnę też o Polsce. Mierząc się z albumem nie opuszczało mnie wrażenie, że krakowska scena metalowa wyprodukowała i utrwaliła wiele patentów, którymi raczy słuchaczy The Sixpounder. To dobre skojarzenie, ale nie wiem czy wystarczające wobec oczekiwań ludzi, którzy w tym roku otrzymali już dwa znakomite albumy wprost z Krakowa. Oby więc nie doszło do sytuacji, gdzie muzycy The Sixpounder będą wyłącznie kokietować grzeczne media, które na ogół nie dostrzegają esencji gatunku, traktując go jako maskotkę.
Podsumowując trzy kwadranse muzyki zawartej na "The Sixpounder" trudno nie zauważyć dużych możliwości wrocławskiego zespołu. To album zrodzony na gruncie łatwo odczuwalnych inspiracji i raczej pozbawiony szans na istnienie w popularnych mediach. A jakie miejsce The Sixpounder będzie zajmował wśród klasyków polskiego metalu? Historia chyba zaczyna się tworzyć.
Konrad Sebastian Morawski