"Tibi Et Igni" stanowi niezbity dowód na to, że po kadrowym trzęsieniu ziemi Vader wreszcie wychodzi na prostą. Odwiecznych krytyków zespołu album i tak nie przekona, ale płyta ma wystarczającą ilość atutów, by fani bardzo ją polubili.
Stała posada dla Pająka, nawiązanie w tytule do demówkowych czasów, powrót do starego logo, a nawet ponowna obecność nieco zapomnianego już oka na okładce, to poboczne cechy wcześniejszego "Welcome to the Morbid Reich". Ów album okazał się lepszy niż można było oczekiwać po wyraźnym spadku formy i ciągłej personalnej karuzeli w szeregach zespołu, ale przede wszystkim pozostawiał nadzieję, że dobre czasy dla Vader mogą jeszcze nadejść. Pokusiłbym się o stwierdzenie, że rzeczywiście nadeszły one wraz z kontynuującym symboliczny powrót do przeszłości "Tibi Et Igni". Choć nie wszystko na tej płycie podoba mi się w równym stopniu, to jednak jestem zdania, że to kawał świetnego grania.
Vader miał sporo czasu, by w składzie z Jamesem Stewartem i Halem okrzepnąć koncertowo, a spokojniejsza atmosfera w kapeli miała zapewne niemałe znaczenie dla komfortu pracy w studio. Nie wiem, czy Hal nagrał w nim swoje partie basu, czy jak zwykle zrobił to Peter, ale cóż, bas nigdy nie był kluczowym instrumentem w Vader, to jest maszynie od zawsze napędzanej partiami perkusji i gitar. Te elementy zagrały tu bardzo dobrze. Mający niespożyte pokłady dynamitu w rękach i nogach Stewart, mimo młodego wieku (a może właśnie dlatego?) doskonale wpasował się w wizję zespołu (co zresztą było widać od pierwszych wspólnych koncertów), a współpraca Petera z Pająkiem, przejawiająca się choćby w odgrywanych parami solówkach, chyba jeszcze nigdy nie była tak harmonijna.
W porównaniu z poprzednim materiałem, "Tibi Et Igni" jest znacznie bardziej urozmaicony. Oczywiście przy zachowaniu vaderowych fundamentów i mocnej, solidnej vaderowej konstrukcji, bo to przecież elementy, które nigdy nie ulegną zmianie. Prędzej piekło zamarznie albo Novy wróci do zespołu niż Peter znacząco zmieni swą charakterystyczną manierę komponowania. A jednak, "Tibi Et Igni" jest po prostu ciekawszy, ma w sobie więcej witalności, heavy metalu, powietrza, thrashu, pompatyczności oraz... dimmuborgirowszczyzny. Trudno nie skojarzyć z Norwegami intro rozpoczynającego "Go To Hell", który otwiera album. Sporo patetycznego klimatu i nieco plastikowych orkiestracji i chórów, rodem z ekipy Shagratha i spółki znalazło się też w "Hexenkessel" czy "The Eye of The Abyss". Przyznam, że trochę mi to przeszkadza i akurat niekoniecznie takich elementów oczekuję od Vader. To jednak (w mojej ocenie) jedyny minus "Tibi Et Igni". Co ciekawe, te trzy kawałki są autorstwa Spidera (choć trudno rozstrzygnąć, kto za owe orkiestracje odpowiada) i wszystko wskazuje na to, że tym razem Peter pozwolił mu pokazać nieco więcej indywidualności niż na "Welcome to the Morbid Reich", gdzie pająkowe kompozycje były bardziej wyraźnie wplecione w resztę utworów.
Obecność Spidera wychodzi Vaderowi na dobre, nie tylko dlatego, że "Go To Hell" to bardzo solidny, rasowy, vaderowy utwór. Podobają mi się też solówki Pająka, dzięki większej dawce melodii i nieco heavymetalowemu brzmieniu, które doskonale uzupełnia solowe partie Petera. Przykładem niech będzie "Armada on Fire", "Worms of Eden" czy rewelacyjny "Triumph of Death", naspidowany thrashową erytropoetyną mój zdecydowany faworyt krążka, który - jestem o tym przekonany - będzie zabijał na koncertach. Warto również zwrócić uwagę na solo Pająka (zresztą nieodnotowane w booklecie, gdzie pomysłowo pozaznaczano wykonawców poszczególnych partii solowych) w "Hexenkessel", którego maniera i ogromny ładunek melodyjności kontrastującej z mocną pracą reszty zespołu przypomina mi to, co swego czasu w Deicide wyczyniał Ralph Santolla. Oczywiście nie aż w takim stopniu, ale szczerze mówiąc większe zaakcentowanie podobnych kontrastów mogłoby w przyszłości przynieść formacji jeszcze więcej orzeźwienia.
A tego - wbrew pozorom - na "Tibi Et Igni" nie brakuje. Warto wsłuchać się w krążek, sporo tu bowiem ciekawych smaczków. Znakomicie brzmią choćby epizodycznie stosowane dodatkowe linie skrzeczącego, trochę niczym w Deicide, wokalu. Pierwsza część albumu w większym stopniu wali po mordzie, dzięki kanonicznym, opartym na mocnych riffach, "Go To Hell", "Where Angels Weep", "Armada on Fire" czy wspomnianym wcześniej "Triumph of Death". Później zaczyna się swoista przeplatanka. Między nieco ponad dwuminutowym, błyskawicznie przelatującym "Abandon All Hope", który nieszczególnie zapisuje się w pamięci albo rozpoczynającym się krótkim perkusyjnym wejściem, typowym vaderowym "The Light Reaper" pojawia się więcej zróżnicowanych emocji, zwolnień, klimatu i kombinowania. Wspominałem o trochę "innych" "Hexenkessel" czy "The Eye of The Abyss", ale album zamyka przecież bardzo atmosferyczny, utrzymany w wolnym tempie, epicki wręcz "The End", który przy okazji dowodzi, że można osiągnąć odpowiedni efekt bez uciekania się do zbędnych dimmuborgirowych patentów.
Vader, prócz sporej rzeszy oddanych fanów, ma również dość liczny elektorat negatywny, który z założenia odrzuci wszystko, co zaproponuje zespół. Tak stanie się też zapewne z "Tibi Et Igni". Trzeba jednak naprawdę dużo złej woli, by nie dostrzec, że to naprawdę udany krążek. Moim zdaniem, najlepszy od wielu lat, a mowa przecież o albumie nr 10. "Tibi Et Igni" nie jest tak oczywisty i jednowymiarowy, jak wcześniejsze produkcje, dlatego lepiej poświęcić mu nieco więcej czasu. W nagrodę słuchacz otrzyma konkretną dawkę świetnej muzyki, do której naprawdę chce się wracać. Dobra robota chłopaki!
Szymon Kubicki