"Verses of Fire", najnowsza płyta Temple of Baal, pokazuje, że transformacja Francuzów w Szwedów może udać się tylko raz.
Paryżanie z Temple of Baal na poprzednim albumie (z 2009 r.), zatytułowanym "Lightslaying Rituals" zamienili czarny sztandar black metalu na death metalową flagę barwy... no dobra, czarnej, ale za to z żółtym szwedzkim krzyżem. Panowie niespodziewanie zapragnęli grać jak Grave i muszę przyznać, że udało im się to bardzo zgrabnie. Być może na północy było jednak nieco zbyt chłodno, bowiem wraz z "Verses of Fire" formacja robi krok czy dwa w tył, stając w rozkroku pomiędzy szwedzkim nadgniłym mięsem, a francuskim pokręconym podejściem do black metalu. Norweskie klimaty też się, rzecz jasna, w niemałych ilościach znajdą, co znaczy, że Temple of Baal, przynajmniej częściowo, powraca na stare śmieci. W teorii brzmi to całkiem fajnie, ale ów sprytny manewr niestety nie do końca Temple of Baal się udał.
Na "Verses of Fire" kapela odwróciła proporcje i tym razem zaproponowała raczej blackowy krążek, choć z wyraźnymi naleciałościami death metalu. O tym drugim gatunku przypomina przede wszystkim wokal oraz brzmienie niektórych partii gitar. Uwagę zwraca również głośno pracujący, bulgoczący bas, który zresztą w podobny sposób wyróżniał się na "Lightslaying Rituals". Melanż blacku i death metalu to oczywiście rzecz wielokrotnie już przećwiczona w boju i raczej trudno tu o jakieś nowe, świeże spojrzenie. Odnoszę wrażenie, że Francuzi spróbowali pchnąć takie granie w nieco innym kierunku (w przeciwieństwie do wielu innych formacji podążających, jak choćby Necrophobic, w stronę coraz bardziej melodyjnych dźwięków) i doceniam to, choć czegoś tu jednak zabrakło.
Zespół zadbał o urozmaicenie nowego materiału. Czasem prostolinijnie pędzi do przodu ("Bloodangel", klasycznie black/deathmetalowe "Gates of Death" i "Golden Wings of Azazel"), czasem oglądając się na swych bardziej awangardowych rodaków i generalnie całą post-blackową szufladę, próbuje - na razie mało zdecydowanie - przemycać do raczej prostych kawałków trochę zakręconych partii i urozmaiceń, nieco klimatu, a nawet czystych wokali czy recytacji w ojczystym języku ("Arcana Silentium", "The 10th Aethyr"). Wychodzi im to całkiem dobrze, a takie kompozycje, jak otwierający krążek deathmetalowy "Το αστέρι 418" zdecydowanie się bronią.
Co w takim razie poszło nie tak, skoro wszystko jest dobrze? No właśnie. Po pierwsze, choć nie najważniejsze, Temple of Baal wciąż nie może odnaleźć własnej tożsamości. Kombinują, ale w gruncie rzeczy nie proponują niczego nowego, ani też niczego w pełni autorskiego. Na to można by jednak spokojnie przymknąć oko, bo przecież podobny zarzut można postawić 95% metalowej sceny. Bardziej przeszkadza mi to, że w gruncie rzeczy "Verses of Fire" jako całość nuży i mniej więcej w połowie płyty uwaga słuchacza nieuchronnie gdzieś ulatuje. Próżno szukać tu elektryzujących momentów, a Francuzi zbyt często - zwłaszcza w dalszej części materiału - uciekają się do nudnawego zamulania i poprawnego jedynie rzemieślnictwa (np. w ciągnącym się aż siedem minut "Gnosis of Fire", który w mojej ocenie nie ma nic do zaoferowania). W rezultacie, bliższa znajomość z tym krążkiem nie pozostawia w pamięci żadnych trwalszych śladów.
Podsumowując, nie leży mi "Verses of Fire", choć to w zasadzie całkiem solidna klasa średnia. Propozycja ta nie zmusza mnie wprawdzie do natychmiastowego wciśnięcia guzika 'stop', ale też nie składnia do ponownego skorzystania z 'play'. To album, jakich dziesiątki, choć mimo wszystko z wyczuwalnym potencjałem. Ciekaw jestem, co będzie dalej, choć z drugiej strony nie wiem, czy wystarczy mi zaangażowania, by to jeszcze kiedykolwiek sprawdzić.
Szymon Kubicki