Rolf Kasparek nadal nie widzi niczego zdrożnego w nagrywaniu albumu z automatem perkusyjnym i samym sobą. No dobra, nie z samym sobą, bo jest jeszcze Peter Jordan, ale jego obecność w tym "zespole" nie jest specjalnie warta odnotowywania.
To co najważniejsze, czyli gardło i łeb kipiący od heavy metalowych pomysłów nie uległo żadnej zmianie. Drugi studyjny album po "powrocie" Running Wild z niebytu nie przynosi żadnej stylistycznej wolty w twórczości Kasparka - i bardzo dobrze. Od lat nie słuchałem Running Wild, zresztą, nigdy specjalnie nie było ku temu okazji, ponieważ poszukiwałem innych doznań muzycznych, aż teraz, pod koniec 2013 roku, wieść o kolejnym longplayu Niemca połechtała moje heavy metalowe ego. Zresztą, nie ma się co dziwić, bo "Resilient" to album bardzo przyzwoity, piekielnie nośny, klasyczny i - o dziwo - całkiem szczery; prosto od niegdysiejszego boga heavy metalu dla fanów tegoż nurtu.
Praktycznie cały premierowy materiał spokojnie mógłby zmieścić się w bogatej dyskografii Running Wild gdzieś pomiędzy lubianym przeze mnie "The Rivalry" a "Rogues En Vogue", i proszę nie traktować tego jako obelgę. Wręcz przeciwnie, ostatnie krążki Running Wild nie były aż takie złe jak zwykło się uważać. Wydaje mi się, że "Resilient" to taki album pomost, pomiędzy jeszcze tym wściekłym Running Wild sprzed początku nowego millenium, a tym, zmierzającym ku hard’n’heavy już po magicznym roku 2000.
Większość kompozycji utrzymano w średnich tempach, tak aby każdy mógł spokojnie przyswoić sobie nowe dzieło Kaspraka. Bez szaleńczych galopad (mały wyjątek "Fireheart"), za to z dbałością o każdy soczysty i firmowany nazwiskiem Kasparka riff. Jedyną wadą "Resilient" jest typowa euro-power metalowa ballada "Desert Rose", jak dla mnie zbyt ckliwa, nawet jak na Running Wild. Reszta to typowe dla tego nurtu szlagiery. Kwintesencja niemieckiego metalu, niezbyt skomplikowanego, pełnego hymnicznych zaśpiewów i dobrych solówek, w którym fani kochają się od ponad 30 lat.
Grzegorz "Chain" Pindor