W recenzji "The Living Infinite" wspomniałem, że przełomowym wydawnictwem Szwedów z Helsingborga był "A Predator's Portrait". Nie miałem zamiaru wywoływać wilka z lasu, ale tak się składa, że oto na rynek trafiło wznowienie tego materiału.
Nie wiem dlaczego "A Predator's Portrait" ponownie trafia na sklepowe półki. To pozostaje tajemnicą szefostwa Nuclear Blast. Nowe wydanie albumu z 2001 roku różni się od oryginalnego bicia okładką i trzema bonusowymi trackami. Autorem obydwu okładek, starej i nowej, jest ówczesny klawiszowiec Soilwork Carlos Del Olmo Holmberg. Bonusy to numer "Asylum Dance" oraz dwa kawałki z "APP" zarejestrowane live w aktualnym składzie.
Soilwork, po małych zawirowaniach w składzie, wychodzi na prostą, czego dowodem jest ostatni krążek. Czas od premiery "A Predator's Portrait" wypełniony był jednak wzlotami i upadkami z przewagą - szczęśliwie dla zespołu i jego fanów - tych pierwszych. Dziś Soilwork to uznana marka i pozycja obowiązkowa dla każdego fana lukrowanego melodyjnego death metalu w nowoczesnym brzmieniu. "The Living Infinite" pokazał, że kapela wydostała się z marazmu twórczego i wciąż ma coś do powiedzenia. Odnosząc jej obecny status do "A Predator's Portrait" można powiedzieć "a tak to się zaczęło".
"A Predator's Portrait" był nowym otwarciem w twórczości Szwedów. Mniej thrashu, więcej ciężaru i melodii. Bjorn Strid pobierał lekcje śpiewu, aby po raz pierwszy w historii grupy zarejestrować czyste wokale. To była kolejna nowość na w porównaniu z wcześniejszymi płytami. Wichers w owym czasie wspominał o "amerykanizacji" brzmienia, co przełożyło się na bardziej współczesny sound. Rejestracji dokonano w nowym Fredman Studio i efekt był bardzo dobry. Wydaje się, że udało się uzyskać to, co sobie muzycy zamierzyli - ciężkie i selektywne brzmienie, gdzie żaden instrument nie ginie, a kiedy trzeba eksponowane są ciekawsze partie np. basu czy klawiszy. Jedynie bębny zostały zarejestrowane w Sztokholmie, ale - jak czas pokazał - nie był to ostatni band, który partie perkusji wolał nagrywać w innym studiu.
"A Predator's Portrait" przede wszystkim brzmiał świeżo. Można wyczuć na nim entuzjazm debiutantów, choć był to już trzeci album w karierze Soilwork. Muzyka emanowała energią porównywalną do tej z "The Gallery" Dark Tranquillity czy debiutu At The Gates, który wydawał się być nagrany na całkowitym spontanie. W moim odczuciu, taki efekt był zasługą grupy ludzi, która tworzyła ówczesny skład zespołu. Dziś ostali się jedynie Strid oraz basista Ola Flink. Sekstet łączyła wówczas energia pozwalająca tworzyć wielkie rzeczy. Każdy numer wyróżniał się w szczególny sposób, album stanowił zamkniętą całość, i brak jednego kawałka sprawiałby, że w jakiś sposób krążek nie byłby kompletny.
Każdy z muzyków dołożył swoją cegiełkę do tego, by nie było na "A Predator's Portrait" słabych punktów. Strid zdziera gardło i ujawnia niepospolity talent do śpiewania. Wichers i Frenning jak z rękawa sypią świetnymi riffami, a wisienką na torcie są solówki. Tu i ówdzie dochodzi do głosu wspomniany wcześniej Flink. Numery napędzał Henry Ranta świetnie czujący muzykę. Wreszcie Holmberg kreuje subtelne partie, najczęściej słyszalne gdzieś w tle, nienachalnie zaznacza swoją obecność po to, by jedynie podkreślić klimat.
Soilwork udało się we właściwych proporcjach wymieszać ciężar, melodię i agresję, jednocześnie wprowadzając do swojej twórczości sporo przestrzeni i wolniejszych, bardziej stonowanych partii. "A Predator's Portrait" okazał się drogowskazem dla zespołu, gdyż kolejne krążki były rozwinięciem pomysłów, które pojawiły się na tym albumie. Dziś to już klasyk takiego grania, wówczas było to coś nowego. Mimo to swoisty eksperyment się udał. Ciężko mi oceniać sam sens wydania wznowienia, natomiast muzyka mimo upływu czasu, broni się.
Sebastian Urbańczyk