Sevendust znowu nic nie zmienili w swojej muzyce, ale udało im się nagrać najlepszy album od jakichś 10 lat. Jak to możliwe?
Z pewnością i w waszej kolekcji płyt znajdują się takie, które nie wnoszą zupełnie nic nowego do dyskografii danego twórcy, nie mówiąc już o muzyce w ogóle, a jednak podobają wam się, chcecie do nich wracać, mają jakiś niedookreślony urok, który ciężko zwerbalizować. Na mojej półce pojawił się kolejny taki krążek - "Black Out The Sun" grupy Sevendust.
Ósme dzieło amerykańskich alternatywnych metalowców nie zaskakuje absolutnie niczym: ni brzmieniem, ni melodyką, ni mrocznym przesłaniem, ni aranżacjami… Wyliczać mógłbym tak przez pół recenzji. Jednakże w przedziwny sposób chwyciło mnie za serce od pierwszego przesłuchania, gdy tylko zabrzmiał potężny "Faithless", w którym Lajon Witherspoon prezentuje całą paletę swoich wokalnych barw.
Żeby znaleźć odpowiedź na pytanie postawione w leadzie należy sięgnąć do zapowiedzi krążka, w których muzycy zapewniali, że ostatnio tak intensywnie i efektywnie pracowali przy debiucie (album "Sevendust" z 1997 roku) - komponowanie i nagrywanie zajęło im nie dłużej niż dwa miesiące. I faktycznie, czuć tu świeżość, organiczność, spójność, radość wynikającą ze spontanicznego tworzenia, mimo - co również podkreślają członkowie Sevendust - mroku, który opanował ich serca w czasie nagrywania "Black Out the Sun".
Faktycznie, ta płyta to kopalnia potężnych i brudnych riffów: od thrashmetalowej furii w "Till Death", przez ciętą, mathcore'ową jazdę w "Dead Roses", po konkretne nu metalowe zagrywki w chyba najlepszym na płycie "Decay". Do pełni obrazu musimy dorzucić jeszcze balladową perełkę "Got a Feeling", ze świetną, chwytliwą partią gitary akustycznej i pięknym śpiewem Witherspoona, który penetruje wszystkie oktawy swojego głosu.
Ja zresztą od dawna jestem zdeklarowanym zwolennikiem jego wokalu. Uwielbiam wszystkich czarnoskórych gardłowych, bowiem Matka Natura obdarzyła ich nieprzeciętną, smolistą barwą, a gdy próbują się oni zmierzyć z metalową melodyką, słuchacz może tylko cieszyć ucho tym niezwykłym połączeniem. Lajon może nie kładzie tak wielkiego nacisku na "czarne" oblicze swojego głosu, ale i tak jego partie to potężna broń Sevendust.
W ocenie końcowej nie mogę jednak pominąć wspomnianej wtórności. "Black Out The Sun" nie zaskoczy was w żaden sposób, dosłownie każdy dźwięk tej płyty już gdzieś słyszeliście. Sęk w tym, że wszystkie je tak sprawnie poskładano do kupy, że wprost trudno się od tego albumu uwolnić.
Jurek Gibadło