Kiedyś - dawno temu - myślałem, że Amenra to polski zespół. Nie wiem na ile to było spowodowane moimi wycieczkami w głąb umysłu a na ile dezinformacją.
To nieważne. Jaki byłem dumny z mojego kraju, polski band pod skrzydłami gości z Neurosis - cudo. Później okazało się, że z Amenrą mam wspólne tylko uwielbienie do frytek z majonezem.
Napięcie rozładowane, to tyle tytułem wstępu.
Boję się takiej muzyki, bo prowadzi mnie w miejsca w których być nie chcę. To samo dotyczy zespołu z którym łączę Amenrę - Khanate. Niby muzyka kompletnie inna, totalnie nie to, ale emocje. Emocje te same. Ból i weltschmertz, panika - gdy nie wiesz co robić z życiem. I słuchasz tego "Mass V" i jesteś w tym błocie po same uszy. Nie odróżniasz od siebie kawałków, Eeckhout ryczy jakby brał rozwód a jego dziecko umierało, gitary narastają - by wybuchnąć jazgotem.
Chwila dronowo-ambientowego wytchnienia w "A Mon Ame", czysty śpiew ("wszystko będzie dobrze" - ktoś klepie cię po ramieniu). Szósta minuta - nie, nic się nie poukłada. Piękny i spokojny wstęp "Nowena | 9.10" prowadzi mnie do doomowego nieba (?). Jednostajny riff ewoluuje. Ja schodzę coraz niżej.
"Mass V" jest skrajną jazdą po emocjach - jasne, nie jest to tak potężne dzieło jak "The Eye of the Every Storm" Neurosis - ale takie płyty zdarzają się tylko raz. Zresztą, co to za logika - nie można mieć za złe Amenrze (jak to się odmienia?), że nie jest Neurosisem. Każdy sludge metalowy album powinien niszczyć, byś ty mógł odbudować spokój na nowo. I taka jest nowa Amenra, podła do granic - raz wyciszona, raz pełna agresji. Nie zajmuje mnie ta płyta, ona mnie pochłania.
Filip Szyszkowski