Niemiecki gigant idzie za ciosem – dopiero co wypuścił składankę Nightwish, a niemal w tym samym czasie promuje nowe wydawnictwo, sygnowane nazwiskiem Tuomasa Holopainena.
Auri, nowy projekt złożony z lidera fińskiej formacji, jego małżonki, która użyczyła swojego anielskiego głosu oraz Troya Donockleya, to całkiem sympatyczna odskocznia od metalu, ale wciąż na tyle magiczna, aby przyciągnąć zwolenników macierzystej formacji. Początkowo liczyłem na kolejną ścieżkę dźwiękową do filmu, coś magnetycznego, pompatycznego i wielkiego jak ego kompozytora, ale rozczarowałem się… i to pozytywnie. Auri bowiem, to ciepłe, przestrzenne i bardzo oszczędne quasi-folkowe granie, momentami ocierające się o rock i synthpop, co z pewnością zaskoczy wielbicieli długowłosego klawiszowca.
W wywiadach padają słowa, jakoby ten album miał powstać wcześniej, ale twórcy nie mieli na to czasu ze względu na zobowiązania Nightwish. Druga sprawa, to podobno dzięki tej płycie Tuomas wyleczył się z blokady twórczej – i to jest w kontekście Auri najważniejsze. Nie dziwię mu się, ponieważ pięćdziesiąt minut materiału, który znalazł się na krążku to niemała odskocznia od rozbudowanego świata, jaki tworzył do tej pory. Mało tego, pod wieloma względami, głównie dzięki obecności małżonki i jej zaskakująco przyjemnego głosu, charakter tego projektu jest niemal oczyszczający, relaksacyjny. Oczywiście, trio nie zapomina o rockowych korzeniach, ale jeśli mamy tu pazur, to tylko pod postacią emocji w głosie Johanny i subtelnych gitarowych podbić. W większości słyszymy klawiszowe pasaże, delikatne smyczki czy bogate folkowe instrumentarium, za którego obsługę odpowiada piekielnie utalentowany Anglik. Swoją droga, za sprawą dość specyficznego flow kompozycji porównałbym ten krążek (ale luźno!) do „Imaginaerum” w wersji filmowej. Kiedy trzeba chwyta za serce („I Hope Your World is Kind”), innym razem zachęca do niemal tanecznych podrygów („Skeleton Tree”), a w najbardziej „leśnych” momentach stanie się, i nie traktujcie tego jako obrazę, świetnym uzupełnieniem wszelkiej maści widowisk typu fireshow. Jest w tej muzyce puls, może nieco senny, ale kiedy słuchacz w końcu wsiąknie w ten świat, będzie do niego wracał częściej niż do metalowego oblicza Nightwish. Słowo klucz to katharsis.
Numerem jeden w całym projekcie jest jednak Johanna Kurkela. Znana z gościnnych udziałów na płytach Sonata Arctica i licznych występów solowych, czaruje słuchacza swoim anielskim głosem. Cieszę się, że to nie pierwszy raz kiedy słyszymy ten głos na płycie Tuomasa Holopainena („Music Inspired by the Life and Times of Scrooge”) i mniemam, że w niedalekiej przyszłości jeszcze nie raz nadarzy się ku temu okazja. Wracając do samej muzyki; podoba mi się, kiedy projekt zbacza w nieco bardziej orientalne rejony („See”), przybliżając się do – i tu ponownie bez większych powiązań – Loreny McKennitt. Aranż, groove i głos prowadzący słuchacza przez „nowy” świat – wszystko się zgadza.
Auri ma jednak jedną i zasadnicza wadę. O ile łatwo przywyknąć do głosu Johanny, która bez trudu dostosowuje się do klimatu poszczególnych utworów, niestety, na dłuższą metę boli brak choćby krzty eksperymentu i chęci zaśpiewania w nieoczywisty sposób. Kurkela stosuje podobne techniki, nie wychodząc ze strefy komfortu. To jest ok, bo nie musi udowadniać światu, że jest najlepszą fińską wokalistką albo jakimś objawieniem, aczkolwiek według licznych i szumnych zapowiedzi mieliśmy otrzymać rozśpiewane i wyjątkowe dzieło. Mimo to debiut Auri to rzecz warta uwagi i przesłuchania w niejeden mroźny wieczór.