Solowe płyty liderów zespołów często w raczej niewielkim stopniu odbiegają od twórczości charakterystycznej dla ich macierzystych bandów. W przypadku The Mon tak się jednak nie stało.
Nie oznacza to, że na "Doppelleben", za który odpowiada basista i wokalista Ufomammut, nie da się znaleźć elementów typowych dla włoskiego trio. Nie bazują one jednak na ciężarze, którego tu nie znajdziecie, a na drugim obliczu - kosmicznym klimacie, podkręconym dodatkowo tajemniczą aurą spowijającą krążek. Tytułowe podwójne życie to koncepcja, która zakłada, że z biegiem czasu stajemy się innymi ludźmi, zmieniamy się, ewoluujemy, czasem się rozwijamy, a czasem wręcz przeciwnie. Upływ czasu to coś, z czym musimy zmagać się w pojedynkę i najwyraźniej nie jest to konkluzja napawająca optymizmem, bowiem do "Doppelleben" nie dociera zbyt wiele promieni słonecznych. To melancholijny, dość mroczny i chłodny materiał, w znacznej mierze ilustracyjny, chwilami niemal ambientowy i doskonale współgrający z jesienną aurą.
The Mon to klasyczny jednoosobowy projekt. Urlo napisał wszystkie utwory, sam je zagrał i zarejestrował oraz odpowiadał za produkcję, miks i mastering. Frontman Ufomammut kojarzony jest z grą na basie i oczywiście ten instrument można na "Doppelleben" usłyszeć, ale w The Mon na pierwszy plan wysuwa się inny motyw, za który odpowiada w macierzystym trio, to jest tworzenie elektronicznych, kosmicznych efektów, które znakomicie uzupełniają brzmieniowy ciężar zespołu. To właśnie dzięki tym elementom - w The Mon pełniącym rolę fundamentu i wysuniętym na pierwszy plan - trudno uniknąć skojarzeń z Ufomammut. Mimo pewnych podobieństw jest to jednak bez wątpienia album, który prezentuje odmienną perspektywę i posiada własną tożsamość.
Płyta zaczyna się od trzech kompozycji instrumentalnych, które, zwłaszcza "Hedy Lamarr", a przede wszystkim najdłuższy na płycie "Hate One I Hate" spokojnie mogłyby znaleźć się na którejś z ostatnich płyt Ufomammut, wnosząc tam chwile wyciszenia i pełniąc na przykład rolę klimatycznego zwieńczenia całości. Za to wkomponowany między nimi, podbity partiami basu, hipnotyczny "Salvator Mundi" przypomina mi nieco twórczość Om, z tym że w wydaniu bardziej ascetycznym i lewitującym gdzieś na poziomie stratosfery. Przy pomocy dość prostych środków Urlo udało się wykreować naprawdę intrygującą, wciągającą aurę.
Najciekawsze, bo najbardziej zaskakujące rzeczy zaczynają dziać się później. Wiedziony oldschoolowym perkusyjnym beatem "Blut" ma strukturę tradycyjnego utworu z partiami śpiewu i przywodzi na myśl specyficzny, industrialno-gotycki klimat. Z takim repertuarem Urlo spokojnie mógłby odnaleźć się na przykład w line up’ie naszego rodzimego Castle Party w Bolkowie. Szczerze mówiąc, zupełnie nie miałbym nic przeciw temu, by właśnie w takim kierunku podążyła ewentualna kontynuacja "Doppelleben". Doskonale prezentuje się również kolejny "Relics", jeden z moich faworytów na płycie. Poza zimną elektroniką pojawia się w nim także wprowadzająca nieco ciężaru gitara oraz wokale, których maniera jednoznacznie kojarzy się z Ufomammut. I ponownie, niezależnie od tego zauważalnego podobieństwa, "Relics" to jednak zupełnie inna bajka.
Trzecią największą niespodzianką albumu jest "Her", który po obdarciu z obowiązkowych elektronicznych efektów okazałby się łagodną, folkową piosenką opartą na dźwiękach gitary akustycznej, a nawet zawierającą partię w stylu slide. Pozostałe dwie kompozycje, czyli "Soulloop" i "Doppelleben" należą z grubsza do tego samego zbioru, co utwory otwierające album. Zwłaszcza ilustracyjny "Doppelleben" nie tylko mógłby posłużyć za soundtrack do filmu o kosmicznych przestrzeniach, ale też stanowi doskonałe podsumowanie i zamknięcie płyty.
Jeżeli ludzkie życie to nigdy niekończąca się podróż, doskonałą podróżą jest też "Doppelleben". Gdy dobiega końca, trudno powstrzymać się od wciśnięcia re-play i ponownej wyprawy w nieznane. A potem jeszcze raz, i jeszcze. The Mon to niezwykle hipnotyczna i wciągająca muzyka, z całą pewnością nie tylko dla fanów Ufomammut.