Nie od dziś wiadomo, że wśród aktorów zdarzają się muzykanci. Znany z widowiskowych mordobić Steven Seagal pod osłoną nocy gra bluesa na gitarze, a Bruce Willis, który po ryju wali nie gorzej, również bluesa dla przyjemności tłucze jako harmonijkarz i wokalista.
Ostatnio Hugh Laurie vel dr House wydał płytę bluesową, powiększając grono aktorów z dorobkiem fonograficznym. Coś jest z tym bluesem na rzeczy, bo kolejny muzykujący aktor, Jeff Bridges, zaprezentował się w podobnym repertuarze.
Jeff Bridges od niemowlaka pojawiał się na dużym ekranie. Dziś zna go prawie każdy i bardzo dobrze, bo jego talent aktorski nie podlega wątpliwości. Jeff postanowił, że w tym roku oprócz występowania w filmach nagra i wyda sobie album. Cóż, kto bogatemu zabroni?
Pozbawiony tytułu, drugi w dorobku Jeffa Bridgesa krążek składa się z 40 minut podzielonych na jedenaście utworów utrzymanych w klimatach country i americany. Trzeba przyznać, że od strony brzmienia nie są to złe utwory. Każdy z nich jest przyzwoicie nagrany, do części instrumentalnej też nie można się przyczepić. Głos Jeffa jest ciepły, stylowy, z przyjemną barwą. Płyta chyba miała też być stylowa i nie jestem przekonany, czy do końca zrealizowano ten pomysł. Jej nostalgiczna atmosfera wydaje się wręcz usypiająca, co w połączeniu z knajpiano - westernową stylistyką powoduje, że zaśnięcie przed zakończeniem pełnego odsłuchu jest niemal nieuniknione. Do tego dochodzi aranż nacechowany znikomymi zmianami dynamiki i dość banalnymi melodiami. Z drugiej strony wszystko jest utrzymane w dobrym guście i uniknięto zestawu wiejskich zaśpiewów, które towarzyszą z reguły muzyce dzikiego zachodu. Dzięki temu płyty słucha się całkiem przyjemnie, a żaden z utworów nie powoduje estetycznych dolegliwości.
Płyta Jeffa Bridgesa z pewnością nie stanie się klasykiem gatunku, a jej autor nadal pozostanie znany głównie ze swoich dokonań aktorskich. Nie da się jednak ukryć, że gdyby tylko zróżnicować bardziej i ożywić poszczególne utwory, całość byłaby godna polecenia szerokiemu gronu odbiorców. A tak pozostaje trochę niewykorzystany potencjał na albumie, który na pewno znajdzie swoich zwolenników.
Kuba Chmiel