Coraz większe stylistyczne rewolty demonstruje sosnowieckie trio. Aż chciałoby się zapytać: quo vadis, Animators?!
Ci, którzy pamiętają ich jeszcze z post rockowej epki "The Distance Between Us" na pewno nie domyśliliby się, że to wciąż ten sam zespół. Ba, nawet grono słuchaczy zdobyte po występie w programach X-Factor czy Must Be The Music, gdzie panowie dotarli do półfinału, miałoby trudności z rozpoznaniem kapeli. Na trzecim długogrającym albumie "Hepi End." Animators urządzili kolejną brzmieniową rewolucję, a odbiorcy mogą się tylko zastanawiać, jak wiele salt zrobi jeszcze sosnowiecki band nim połamie sobie nogi przy niepewnym lądowaniu, albo optymistyczniej zakładając, dopnie swego i znajdzie to, czego obecnie z takim zacięciem na ślepo szuka.
"Hepi End." to kolejne nowe otwarcie w historii Animators. Zespół totalnie zatracił się w polskojęzycznym punkowo-garażowym, energetycznym rocku alternatywnym, pełnym chwytliwych melodii, zadziornych zagrywek gitarowych ("Bo przez ciebie") i nastawionym po prostu na rozgrzanie słuchacza. W chwili obecnej Animators to taka wypadkowa Cool Kids of Death i Hurt. I wszystko w takim graniu jest zupełnie w porządku, gdyby nie to, że album wypełniony jest bliźniaczymi numerami, które na dodatek niespecjalnie wyróżniają się w przebogatym przecież na polskiej scenie katalogu eksploatowanej stylistyki. Już nawet nie chodzi o to, że Animators grają jak dziesiątki innych kapel, ale po prostu o to, że zespół miał przecież już swój styl, a zrezygnował z niego na rzecz gatunkowych klisz i radiowych schematów.
Najbardziej na "Hepi End." podobają się te utwory, które grubą granicą odgradzają się od spranego alternatywnego punk rocka i zaczynają serwować coś nieoczywistego. Radę daje "Lala", utwór jakby żywcem wyjęty z pierwszej edycji Męskiego Grania; całkiem w porządku jest mocno obciążony garażowo-grunge'owym riffem "Krool". Przyjemnie słucha się pełnej przestrzeni ballady "Konfitury" czy mojego ulubionego, stroboskopowego "Kosmosu" z bardzo przyjemnym synth-popowym refrenem trochę w stylu Bruno Schulz. Świetne jest też zamknięcie albumu tytułowym numerem - utwór może nie jest jakiś wyjątkowo oryginalny, ale piekielnie dobrze zagrała tu sekcja Lesława Nowaka oraz Artura Czubińskiego i ogólnie kompozycja zdaje się dużo lepiej podkolorowana klawiszami.
Bartosz Bednarczuk, Lesław Nowak i Artur Czubiński wciąż szukają swojego miejsca na scenie. Nie wydaje się jednak, aby materiał z "Hepi End." był dobrym pomysłem na siebie. To raczej droga na skróty. Takiego grania w polskiej muzyce jest zatrzęsienie, więc nawet jeśli Animators zaserwowali dynamiczną, energetyczną i solidną warsztatowo mieszankę, to również schematyczną i mało oryginalną. Staną się zespołem jednym z wielu. Takich albumów dobrze się słucha, wpadają w ucho, ale równie szybko znikają z pamięci.
Grzegorz Bryk