CARVIN Nomad 112

Rodzaj sprzętu: Wzmacniacz

Pozostałe testy marki CARVIN
Testy
2006-05-04
CARVIN - Nomad 112

Wzmacniacze amerykańskiej firmy Carvin znam od kilku dobrych lat i przyznaję, że zawsze miałem o nich dobre mniemanie. Jeszcze niedawno ta szacowna i ceniona na świecie firma była na polskim rynku prawie w ogóle nieznana.

Wiązało się to z faktem specyficznej metody dystrybucji swoich wyrobów jaką Carvin wykorzystywał w całym cywilizowanym świecie. Mianowicie, firma chcąc uniknąć zbędnych kosztów (przerzucanych zazwyczaj na klienta) postawiła na sprzedaż bezpośrednią. Stąd produkty Carvina słynęły zawsze ze świetnej jakości w stosunku do ceny jaką trzeba było za nie zapłacić. Niestety w regionach o niedorozwiniętej infrastrukturze bankowo-pocztowej jakim był nasz kraj jeszcze nie tak dawno temu, system ten w ogóle nie miał racji bytu.

Pozostawał powrót do bardziej tradycyjnych form sprzedaży. Tak się złożyło, że pierwszym dealerem Carvina w naszym kraju był mój serdeczny przyjaciel z Poznania (którego w tym miejscu bardzo pozdrawiam). Dzięki jego uprzejmości spędziłem wiele czasu na testowaniu urządzeń tej marki z różnej półki cenowej i jakościowej. Działo się to w czasach, gdy na wzmacniaczu Legacy zaczął grać Steve Vai, ku ogólnemu zdziwieniu wymieniając zazwyczaj używany Bogner Ecstasy, uznawany wtedy za absolutny top wśród wzmacniaczy gitarowych. To, na czym naprawdę grają mistrzowie, to już całkiem inny temat (naiwnością byłoby sądzić, że są to te same urządzenia, które widzimy w sklepach...). Faktem jest, że Carvin Legacy na tyle mi się podobał, że na kilka lat stałem się użytkownikiem końcówki lampowej Carvin T-100, którą wspominam do dziś z łezką w oku jako bardzo dobre urządzenie, a do tego niedrogie. Tak właśnie zapamiętałem urządzenia Carvina: dobra klasa, przyzwoita cena. Z tym większą ciekawością zapoznałem się z przedmiotem dzisiejszego testu: wzmacniaczem Nomad 112, tym razem dostarczonym przez nowego przedstawiciela Carvina na Polskę - firmę FX Music Group.

 

WYGLĄD ZEWNĘTRZNY

Wzmacniacz Carvin Nomad 112 to wzmacniacz, powiedziałbym, z kategorii podręcznych. Niewielkie wymiary, podobna waga, jeden 12-calowy głośnik (mój ulubiony Celestion Vintage 30). Do tego konstrukcja w pełni lampowa, z całkiem przyzwoitą siłą rażenia (50W RMS). Są to idealne parametry małego wzmacniacza klubowego, a przy dobrym odsłuchu i na dużej scenie też zagrać się da. W przedwzmacniaczu urządzenia zastosowano lampy 12AX7 (5 sztuk), natomiast stopień mocy oparto na nieco rzadziej stosowanych czterech lampach EL 84. W tym miejscu powinienem wspomnieć w kilku słowach o tych nader ciekawych lampach, lecz moi nieocenieni koledzy redakcyjni zrobili to już bardzo dobrze w kwietniowym numerze "Gitarzysty", podczas omawiania wzmacniacza Laboga Rad 3. Nie ma zatem sensu się powtarzać. Wzmacniacz jest dwukanałowy, zbudowany bardzo prosto, można powiedzieć klasycznie (bo i po co kombinować, jeśli się sprawdza). Kanał czysty to potencjometr VOLUME oraz trójpasmowy korektor BASS, MIDDLE i TREBLE. Podobnie rozwiązano kanał przesterowany, z tym, że mamy tu do czynienia z dodatkową gałką nazwaną SOAK. Słowo "soak" znaczy "mokry", a "to be soaked" - "być przemoczonym". Na szczęście po odkręceniu gałki wciąż byłem suchy. Potencjometr ten to nic innego jak zwykły GAIN, którego działanie powoduje naprawdę mocne (mokre?) przesterowanie dźwięku. Jak widzimy, kanały posiadają oddzielne korektory, wspólny jest natomiast sprężynowy pogłos firmy Accutronics.

Na tylnym panelu urządzenia znajdziemy włączniki zasilania, dwa gniazda głośnikowe (sugerujące że wzmacniacz da radę napędzić głośnik dodatkowy), gniazda szeregowej pętli efektów, gniazdo nożnego przełącznika sterującego zmianą kanałów (ciekawe czemu nie ma go w komplecie?) oraz wyjście LINE OUT. We wzmacniaczu zastosowano, czym chwali się producent, specjalny rodzaj wyjścia liniowego nazwany CABINET VOICED, który podaje na konsoletę sygnał zbliżony do dźwięku pozytywnie zniekształconego przez głośnik. Prawdę mówiąc znam ten rodzaj brzmienia z innych urządzeń Carvina i muszę stwierdzić, że używałem go tylko w ostateczności, czyli prawie wcale. Jak wiadomo, żaden szanujący się gitarzysta elektryczny nie da się nagłośnić na koncercie inaczej niż mikrofonem. Całe piękno i istota brzmienia gitary (zwłaszcza przesterowanej) w pocie czoła kształtowanego przez lata ćwiczeń znika, gdy instrument nagłośni się przez wyjście liniowe. Wracajmy jednak do meritum. Ostatnim potencjometrem, który zapewne z braku miejsca znalazł się z tyłu wzmacniacza jest gałka ACOUSTIC PRESENCE, czyli nic innego jak standardowo stosowana korekcja jednego z górnych pasm brzmienia - tu dostępna tylko dla kanału pierwszego. Obudowa urządzenia pokryta jest - jak przystało na wzmacniacz w stylu vintage - obiciem przypominającym tweed stosowany w starych wzmacniaczach Fendera.

PODŁĄCZAMY GITARĘ

Obsługa wzmacniacza Carvin Nomad 112  jest dziecinnie prosta: kilka potencjometrów i przełącznik kanałów, trudno się w tym pogubić. Pierwsze włączenie, odkręcenie gałki VOLUME i od razu nasuwają się dwa spostrzeżenia: pierwsze - dość znacząco brumi, drugie - to niechybny znak, że to lampa, bo lampy tak mają i nie da się z tym nic zrobić. Brzmienie urządzenia ma w sobie to, co zazwyczaj charakteryzuje konstrukcje lampowe: okrągła góra, przewaga ciepłego środka, pomocna w grze lampowa kompresja. Dół pasma jest klarowny, nieźle zaznaczony, choć pamiętamy, że mamy tu tylko jeden głośnik i bas nie ma prawa schodzić bardzo głęboko. Zresztą ten typ brzmienia wzmacniacza combo jest bardzo lubiany przez akustyków, których nie dość, że uwalnia od stosowania korekcji w tym paśmie, to także nie powoduje z racji pobierania dźwięku z jednego tylko głośnika niekorzystnych zjawisk fazowych. Mimo braku potęgi brzmienia jednogłośnikowe komba (najczęściej kilka naraz) stosuje wielu gitarzystów, choćby Dominic Miller czy Michael Landau.

Wzmacniacz Carvin Nomad 112  gra środkowym, ciepłym, gitarowym pasmem. Nawet znaczne odkręcenie potencjometru TREBLE nie powoduje nieprzyjemnego, ostrego tonu. Urządzenie dysponuje także niezłą dynamiką: grając bez akompaniamentu wyraźnie czuje się, że struna ma z czego się odezwać. Ten szczegół charakteryzuje wzmacniacze naprawdę niezłej klasy. Nawet podczas gry z całkiem głośnym zespołem pozwalają one w prawidłowy sposób oddać wszelkie niuanse artykulacyjne. Generalnie barwa czysta wzmacniacza jest dobrej klasy, można ją nazwać typowo vintage. Moje obawy budziła jedynie kwestia głośności urządzenia podczas gry brzmieniem czystym. Moc 50W to wcale nie jest za dużo (pamiętajmy, że o odczuwalnej głośności mówi nam wiele także sprawność głośnika), zwłaszcza gdy mamy do czynienia z konstrukcją pozbawioną MASTER VOLUME. W starych urządzeniach odkręcenie potencjometru VOLUME niewiele powyżej pozycji 3 powodowało już wyraźne zniekształcenie dźwięku. W Nomadzie jest całkiem dobrze: mimo znacznego rozkręcenia VOLUME jest czysto, głośno i dynamicznie. No i brumi jeszcze bardziej. Taka uroda lampy.

Czas na kanał przesterowany. Tu decydujący głos ma potencjometr SOAK. Do pozycji 5 mamy do czynienia z bardzo fajnym, selektywnym overdrive - trochę trudnym w graniu jak na prawdziwy przester z pieca przystało, lecz dynamicznym i klarownym. Rozkręcenie gałki SOAK powyżej pozycji 7? Uff... jest bardzo głośno, raczej środkowo, a jednak niezwykle skutecznie. Brzmienie dostaje ciosu, ale i dość dużo piaszczystej góry, której osobiście nie lubię. Takie jest wrażenie, gdy się gra bez towarzystwa akompaniamentu, gdyż piasek ów znacząco znika podczas gry z zespołem. Pozostaje jedynie troszkę może zbyt skompresowany, ciągnący, mocno przesterowany ton. Trzeba przyznać, że o ładnym charakterze. Niestety brum staje się już wtedy poważnym problemem, i to jest chyba największy mankament tego wzmacniacza. Zalety? Jest ich bardzo wiele.

Do najważniejszych należą: w pełni lampowa konstrukcja, która owocuje bardzo dobrym jak na tę klasę cenową dźwiękiem czystym, dynamiczne brzmienie przesterowane ze śpiewnym charakterem. Dodatkowo małe wymiary, waga (kto trochę pojeździł na koncerty wie, jakie to ważne - chyba, że się ma technicznych...), duża głośność, i to zarówno barwy czystej jak i przesterowanej, prostota obsługi, funkcjonalność. To przemyślane urządzenie, bez niepotrzebnych wodotrysków. Ponadto w mojej opinii wzmacniacz jest niezwykle uniwersalny, może znaleźć zastosowanie w szerokiej gamie gatunków muzycznych. Możemy ukręcić tu (na naszej płycie CD) różne brzmienia: począwszy od ciepłego, jazzowego clean przez lekki bluesowy przester, do całkiem mocnego rockowego uderzenia. Carvin ponownie udowadnia, że potrafi konstruować produkty przyzwoitej klasy za rozsądne pieniądze.

Rozsądne pieniądze, ale niestety nie u nas, lecz za oceanem. Mówiąc o cenie urządzenia, nie potrafię po raz kolejny powstrzymać się od komentarza na temat jej wysokości w naszym kraju. I znów mam świadomość, że nie jest to wina firm dystrybucyjnych, którym tak naprawdę zależy na ich obniżce w myśl złotej zasady handlu: niska cena - duży obrót. Wina leży w systemie celno-podatkowym, który nakłada wysokie myto na tak strategiczne towary jak wyżej wymieniony, co powoduje, że młodego, zdolnego człowieka nie stać na przyzwoity wzmacniacz. Bo patrząc na jego cenę amerykańską jest to świetny zakup - u nas zaledwie średni. Na koniec jeszcze drobna uwaga. Marzy mi się porównanie wzmacniaczy z tego segmentu rynku, w jakim można umieścić Carvin Nomad, Fender Deville i jeszcze kilka innych. Skądinąd wiem, że nasi czytelnicy również to sugerują w odniesieniu do urządzeń z różnych klas cenowych. Sukces w tej kategorii byłby zapewne prestiżowy i niewątpliwie bardzo intratny.

Artur Lesicki

moc: 50W RMS;
głośnik: 12" Celestion Vintage 30;
lampy: 4×EL 84, 5×12AX7;
regulatory: VOLUME, BASS, MID, TREBLE, ACOUSTIC PRESENCE (Kanał 1),
SOAK, VOLUME, BASS, MID, TREBLE (Kanał 2), MASTER REVERB


Wynik testu
Funkcjonalność:
4
Wykonanie:
4
Brzmienie:
4
Jakość / Cena:
4