Delhy Seed to zespół, który nie tylko wygląda jak z epoki dzieci kwiatów i psychodelii, ale przede wszystkim gra niezwykle oryginalnie, odróżniając się wyraźnie od większości współczesnych kapel.
O znajdowaniu inspiracji w korzeniach rocka, muzyce etnicznej oraz w filozofii opowiada gitarzysta
Ritchie Palczewski.
Kiedy powstał wasz zespół?
Kapela powstała w 2005 roku, kiedy po koncercie Glenna Hughesa poznałem Smołę. Usłyszałem, jak rozmawia z kumplem o organach Hammonda. Okazało się, że jest wokalistą i szuka gitarzysty do współpracy. To niewiarygodne, ale w kółko opowiadaliśmy dokładnie o tych samych kapelach, a hasła typu Made In Japan, On Stage czy The Song Remains The Same wywoływały autentyczne dreszcze. Tak zaczęły się nasze długie rozmowy o marzeniach, fascynacjach i stworzeniu kapeli. Szybko postanowiliśmy coś wspólnie zdziałać. Na początku przyjeżdżałem z Krakowa do Warszawy na próby akustyczne. Powstawały zalążki utworów i z czasem całe kompozycje, które można usłyszeć na płycie oraz koncertach. Później doszła reszta zespołu, obecnie tworzą go: Tommy na organach Hammonda i akordeonie, Miles na gitarze basowej i Jochu na bębnach. W tym składzie wspólnie tworzymy i aranżujemy nasz najnowszy materiał.
Skąd pomysł na taki wizerunek i brzmienie zespołu?
Wszyscy jesteśmy fanami starego grania. Vintage’owe dźwięki łączą się z odpowiednim instrumentarium, specyficznym myśleniem twórczym i spójnością w sferze estetyki. Zawsze marzyliśmy o ekipie, której bliskie jest spartańskie brzmienie przełomu lat 60. i 70., ryk Hammonda, głębia 26-calowej ludwigowskiej stopy oraz wszystkie dodatki w postaci psychodelicznego liternictwa na plakatach, dzwonów, korali, kadzideł itd. Są to w skrócie elementy, które określają nasz ideał twórczy.
Delhy Seed to bardzo oryginalna nazwa. Jaka jest jej geneza?
Nazwę podarował nam przyjaciel Maro. Pierwszy człon nawiązuje do miasta Delhi (położonego w północnych Indiach - przyp. WW), do symboliki Wschodu oraz inspiracji muzyką etniczną. Seed to ziarno - zawsze marzyliśmy o tym, by nasza muzyka była takim ziarenkiem, kontynuacją istnienia prastarych drzew typu Zeppelin, Floyd, Purple itp., ale jak każde ziarno jest czymś nowym, definiowanym przez pryzmat nas samych. Nie chcemy wiernie kopiować tych wzorców, a jedynie inspirować się nimi. Delhy Seed pisane fonetycznie oznacza też farmaceutyczną nazwę pewnego środka chemicznego, który w latach 60. można było legalnie kupić w aptece - mam na myśli LSD. Z narkotykami nie mamy nic wspólnego. Chcieliśmy, aby muzyka była tym transcendentnym medium, które unosi w rzeczywistość niezwykłą. I jeszcze jeden element: Delhi Seed brzmi trochę jak psychedelic - w muzyce stawiamy na elementy psychodeliczne. Jak widzisz, mamy tu do czynienia z wielością znaczeń, choć w ramach spójnej całości.
Skąd wzięła się u ciebie pasja do muzyki?
Wszystko zaczęło się jakieś siedemnaście lat temu, kiedy dostałem od taty pierwsze analogi, w tym bułgarskie wydanie "The Best Of" Deep Purple. To właśnie ten album zaszczepił we mnie miłość do starej muzy. Z kolei moja pasja do gitary zaczęła się, gdy obejrzałem Deep Purple "California Jam". Zobaczyłem, jak Ritchie Blackmore gra na gitarze, i to było jak grom z nieba, po prostu powalił mnie na kolana. Byłem tak zafascynowany jego podejściem do dźwięku, że wszyscy zaczęli nazywać mnie Ritchie, stąd mój pseudonim, który w zasadzie od dawna funkcjonuje już jako imię. Kaseta "California Jam" była przeze mnie wałkowana w kółko - to ten koncert ukształtował moją nastoletnią muzyczną osobowość. Wszystko dopełniło osobiste spotkanie z Blackmore'em, wcześniej krótka wspólna korespondencja i na końcu podziękowania na okładce jednej z płyt Blackmore’s Night: "dla Ritchiego z Polski". Wśród gitarzystów moją największą inspiracją pozostają: Jimmy Page David Gilmour, Jimi Hendrix, Tommy Bolin, Tonny Iommi, Roy Buchanan, ale ogromnie cenię młodsze, genialne pokolenie na czele z Doyle'em Bramhallem II. Oczywiście słucham różnej muzyki i jestem otwarty na wiele nurtów. Obecnie najbardziej inspiruje mnie etnika, szamanizm i orient, stąd też tego typu wpływy w akustycznej odsłonie Delhy Seed.
Nigdy nie miałem nauczyciela, uczyłem się sam. Na początku próbowałem odtwarzać różne zagrywki, oglądając uważnie koncerty na VHS - łatwiej można było podejrzeć, jak grają moi mistrzowie. Później założyłem zespół, w którym covery przeplataliśmy własnymi kompozycjami. Granie w kapeli jest bardzo istotne, ponieważ pozwala muzykowi rozwinąć zdobyte ćwiczeniami umiejętności i, co najważniejsze, poczuć muzykę jako całość. Szlifowanie warsztatu w domu to jedna rzecz, a myślenie i granie zespołowe to druga. Miałem szczęście, że oba te elementy mogły się u mnie rozwijać równolegle.
W jaki sposób ćwiczysz na gitarze? Czy są to jakieś skale, pasaże, pająki itp.?
Nigdy nie szlifowałem pasaży czy pająków. Moje ćwiczenia polegały bardziej na improwizacji, taki mały jam session z woodstockowym bandem i widownią w wyobraźni. Tym sposobem uciekałem od maniery grania współczesnego, którą widać wyraźnie u wielu młodych gitarzystów. Dziś nastoletni wioślarze potrafią grać z prędkością światła, znają wszystkie techniki i efektowne sztuczki. Nigdy do tego nie dążyłem. Nie potrafię grać szybko i raczej staram się wyrażać emocje przez pewnego rodzaju minimalizm. Zawsze stawiałem na rozwój wrażliwości, serducha, czegoś, co tak dobrze słychać u Davida Gilmoura - on może zagrać jeden dźwięk, którym wypłacze wszystko. Dla mnie to więcej niż efektowne popisy szybkościowców, których szanuję i chylę czoła przed ich talentem technicznym.
Gram to za dużo powiedziane… Sięgnąłem po nią zainspirowany koncertem Page/Plant "No Quarter". Uwielbiam taki sposób wykorzystania tego instrumentu w kontekście etniczno-rockowym. Mandoliny najczęściej używamy z akordeonem, dzięki czemu możemy trochę inaczej wpisać się w konwencję akustycznego grania. W ten sposób podkreślamy etniczny, szamański i filozoficzny wymiar naszej muzyki.
To interesujące, czy mógłbyś to dokładniej wytłumaczyć?
Delhy Seed funkcjonuje w dwóch odsłonach. Pierwsza to pięcioosobowy skład, w którym gramy klasycznie, rockowo i z ewentualnym akustycznym setem w środku koncertu. Druga to akustyczne trio: Smoła, Tommy i ja. Występy w takim składzie przypominają bardziej spektakl niż rockowy show. W tym celu wybieramy zaciemnione sale, używamy wizualizacji, palimy świece i kadzidła, podkreślając w ten sposób teatralność całego wydarzenia. Istotą naszego akustycznego grania jest muzyczne ścieranie się dwóch żywiołów ukrywanych pod postacią estetycznych figur Apolla i Dionizosa. Apollo kryje w sobie piękno, harmonię, jasność, a Dionizos - wzniosłość, szał, upojenie i wszystko to, co w człowieku pierwotne, instynktowne, seksualne i dzikie. W naszych dźwiękach rozgrywa się pewnego rodzaju walka między jedną a drugą mocą artystyczną bez wyraźnej przewagi którejkolwiek z nich. Twórcą takiej koncepcji sztuki był Fryderyk Nietzsche. Jego filozofia nie jest jednak schematem, w który próbujemy się wpisać. Kierunek jest odwrotny: nasza muzyka jest wynikiem intuicji i emocji, które idealnie wypełniają ten estetyczny model. To nie dźwięki w filozofii, a filozofia w dźwiękach. Ktoś kiedyś powiedział, że na temat muzyki nie powinno się teoretyzować, dlatego - by zrozumieć, o co mi chodzi - najlepiej posłuchać naszego "Dionysus’ Child".
Mam szczęście być kompozytorem wszystkich utworów. Aranżujemy jednak wspólnie, łącząc pomysły, dodając smaczki, zastanawiając się, jakich dodatkowych instrumentów użyć itd. Pod tym względem jesteśmy zgodni. Mamy bardzo podobne myślenie i podejście do tworzenia, dzięki czemu to, co proponuję, niejako automatycznie spotyka się z akceptacją Smoły, a później chłopaków. Ostatni etap tworzenia to napisanie tekstu, którym dowodzi nasz frontman - to jego działka. Efektem są utwory, które usłyszeć można na płycie i koncertach.
W jaki sposób komponujesz?
Sam proces twórczy przebiega u mnie dwojako. Ogrywam jakiś pomysł, riff, który jest ciekawy ze względu na samo brzmienie, i dobudowuję później resztę albo ogrywam dźwięki będące bezpośrednim wyrazem odczuć, emocji czy nastrojów. Ten ostatni sposób cenię najbardziej, gdyż jest lokowaniem czystej emocji w dźwięku bez żadnych schematów, teoretyzowania czy matematyki. Tak powstają kompozycje, które najczęściej mają charakter osobisty. Ogrywanie riffu czy większych całości jest z kolei typowe dla tworzenia na próbach z całym zespołem. To takie budowanie numerów z rock’n’rollowych klocków.
Co udało się wam osiągnąć do tej pory?
Zdarzyło się kilka ciekawych rzeczy. W 2009 roku mieliśmy zaszczyt wystąpić w Dolinie Charlotty jako support zespołów Budgie i Focus. Rok później zajęliśmy II miejsce na Festiwalu Ryśka Riedla w Chorzowie. Na koncercie Roberta Planta w Warszawie Smoła wręczył panu Wojtkowi Mannowi naszą płytę z prośbą o przesłuchanie. Ku naszemu zaskoczeniu, kilka tygodni później dwa razy usłyszeliśmy siebie w jego trójkowej audycji. Utwór "Anioł" zagościł na fonograficznym wydawnictwie upamiętniającym IV Festiwal im. Pawła Bergera w Kaliszu, a w niedługim czasie znajdzie się na krążku Polskiego Radia z serii Top Wszechczasów 2011 pod patronatem legendarnej trójki: Metz, Stelmach, Baron. Coraz częściej jesteśmy zapraszani na festiwale, jak np. "Solo Życia" Mietka Jureckiego, czy do ciekawych klubów w różnych miejscach Polski.
Czy macie jakieś szczególne wspomnienia z Charlotty?
To było niesamowite doświadczenie, móc otwierać występ takich legend. Zostaliśmy ciepło przyjęci przez publiczność, a to - jak wiadomo - w sytuacjach, gdy supportuje się gwiazdę tego formatu, nie jest łatwe. Mieliśmy też śmieszną sytuację po koncercie. Spaliśmy w tym samym hotelu z Andym Scottem, gitarzystą zespołu Sweet - to stara kapela, w latach 70. bardzo niegrzeczni chłopcy. Tym razem role się odwróciły… W nocy z pokoju wywlókł się Andy i spytał, czy możemy być trochę ciszej, bo bardzo hałasujemy i nie może spać. No cóż, młodsze pokolenie przejęło pałeczkę rozrabiania (śmiech).
Kiedy nagraliście waszą EP-kę?
Nagraliśmy ją w 2008 roku u naszego przyjaciela Loka w sudeckim Potoczku. Gość kupił starą chatę położoną w dziewiczej okolicy. Wokół nie było żywej duszy, tylko my, drzewa, górski potok i konie biegające po łące.
W tak pięknych okolicznościach przyrody… nie dziwię się, że powstały tak dobre utwory. Porozmawiajmy chwilę o sprzęcie - czego używasz na scenie i w studio?
Moją podstawową gitarą w studiu jest Fender Stratocaster Vintage ’70s - dokładnie taki, na jakim się grało w latach 70. - duża główka…
To niestety duże utrudnienie, ale wymieniłem je na większe i teraz gra się wygodnie. Do przesterowania dźwięku używam treble boosterów, dokładnie takich, na jakich grali dawniej m.in. Beck, Blackmore, Gallagher, Iommi. Mam też klasyczny fuzz box, jakiego używał Jimi Hendrix, kaczkę, vibe, tremolo i delay. Mój podstawowy wzmacniacz to Vox AC30, ale niedługo pojawi się u mnie rewelacyjnie brzmiąca głowa Audio Amp Co. Pod tą nazwą kryją się konstrukcje mojego serdecznego kolegi z Niemiec - Gerda Mingla. Buduje wszystko samodzielnie z kosmiczną precyzją, nie idąc na żadne kompromisy. Jest kompletnie zakręcony na punkcie brzmienia i jak nikt inny wie, co znaczy vintage. Będzie to wzmacniacz oparty na modelu Marshall Major 200 ze wszystkimi możliwymi modyfikacjami, jakie poczynił Blackmore w okresie Purple i Rainbow.
Jakie macie plany na najbliższy czas?
Marzy nam się podwójny album - jeden krążek rockowy, a drugi akustyczny. Jeśli dodatkowo udałoby się to wydać na winylu, to osiągnęlibyśmy pełnię szczęścia. Chcemy grać jak najwięcej koncertów. Mamy coraz więcej fanów i chcielibyśmy dzielić się z nimi tym, co robimy. Największą frajdą w graniu jest ta niesamowita energia, którą dajesz na scenie i odbierasz od ludzi, którzy cię słuchają. To jak uczestniczenie w jakimś mistycznym rytuale, w którym przekraczasz swój własny postęp i samego siebie. Bez tego nie wyobrażam sobie sztuki.
Tekst i zdjęcia: Wojtek Wytrążek