Zaledwie miesiąc po amputacji prawej nogi Leslie West, gitarzysta rockowego zespołu Mountain, wydaje album solowy. Nie zamierza się poddawać i pozostaje optymistą: "Mogło być gorzej - mówi muzyk - mogłem przecież stracić rękę..."
Leslie West ma na swoim koncie wiele sukcesów, ale przez wielu ludzi najbardziej kojarzony jest z występem zespołu Mountain na festiwalu Woodstock w 1969 roku. Dzięki swojemu brzmieniu i niesamowitemu feelingowi wpłynął na całe zastępy młodszych gitarzystów - od Johnny’ego Ramone’a aż do Randy’ego Rhoadsa.
W tym roku miało miejsce pewne przykre wydarzenie. Otóż 17 czerwca br. podczas dziesięciogodzinnego lotu do Missisipi Leslie West poczuł piekący ból w prawej nodze. Od dawna cierpi on na cukrzycę typu II i jest przyzwyczajony do różnego rodzaju dolegliwości, ale to było coś zupełnie innego. Noga bardzo spuchła, a stopa zrobiła się sina. Po wylądowaniu samolotu nieprzytomny artysta został natychmiast odwieziony do szpitala. Jego żona musiała podjąć decyzję: podpisać zgodę na amputację nogi męża na wysokości kolana albo pozwolić mu umrzeć.
Wszystko to zdarzyło się tuż przed zaplanowanym na lipiec wywiadzie i raczej nie liczyliśmy na to, że w tej sytuacji w ogóle do niego dojdzie. Dlatego byliśmy przyjemnie zaskoczeni, kiedy dowiedzieliśmy się, że Leslie West nadal jest zainteresowany rozmową z nami. Muzyk zdecydował się udzielić wywiadu i zmierzyć się z naszymi pytaniami. Zrobił to jak zwykle z dużą dawką humoru i ciętego dowcipu. Nie da się pominąć tematu nogi, ale nie na tym chcieliśmy się skupić. Przecież - jak mówi sam West - wciąż ma dwie zdrowe ręce, które wiele potrafią! Potrafiły na przykład zagrać te niesamowite riffy na jego nowym solowym albumie "Unusual Suspects"...
To okropne, co przydarzyło Ci się w czerwcu...
No cóż, uczę się z tym żyć. Staram się zmierzyć z każdym nadchodzącym dniem. Krok po kroku - to moja nowa filozofia. Wczoraj wyszedłem ze szpitala i muszę przyznać, że przemieszczanie się z wózka na łóżko czy kanapę jest dość uciążliwe. Przede wszystkim muszę wzmocnić swoje mięśnie. Poza tym czeka mnie wszczepienie protezy i będę musiał nauczyć się chodzić praktycznie od nowa. Wydawało mi się, że nie ma nic prostszego, ale myliłem się. Trudno jest nauczyć się chodzić z czymś sztucznym. To jakby nowa część mojego ciała, do której będę musiał się przyzwyczaić. Ale całe szczęście gra na gitarze jest wciąż tak łatwa jak kiedyś. Mogło być gorzej, mogłem przecież stracić rękę. Gdyby tak było, na pewno byśmy teraz nie rozmawiali...
Myślisz, że operacja wpłynie jakoś na Twoją grę?
Przez pewien czas na pewno będę musiał siedzieć. Mój wózek z napędem elektrycznym jest jak mały samochód terenowy - wszędzie mogę się nim dostać. Do czasu zakończenia prac nad protezą musi mi on wystarczyć. W naszej trasie koncertowej wezmą udział dwaj inni gitarzyści - gwiazdy światowego formatu. Nie jestem pewien, czy ja będę mógł zagrać, bo nie wiem, czy wytrzymam długie stanie na scenie. W każdym razie w tej chwili najbardziej liczy się to, że mogę grać na siedząco.
Po wypadku zmieniło się moje widzenie świata. Powiem jedno: dziękuję Bogu za moją żonę Jenni. Gdyby nie ona, pewnie bym już nie żył. To ona podjęła decyzję o amputacji nogi. Tego dnia mieliśmy grać koncert w Hard Rock Casino w Missisipi. Nagle zsiniała mi noga. Lekarz kazał natychmiast podjąć decyzję: albo bardziej lubię swoje życie, albo bardziej lubię swoją nogę. Trucizna krążyła już w mojej krwi. Żona zwyczajnie uratowała mi życie.
Przejdźmy do tematu Twojej nowej płyty. Czy od początku zamierzałeś zaprosić tyle gwiazd do projektu "Unusual Suspects"?
Tak, zdecydowanie! Kiedy podpisywałem kontrakt z wytwórnią Mascot Provogue Records, jej szef Ed Van Zijl zaproponował, żebym zaprosił gościnnie kilku muzyków, ale jego lista znacznie różniła się od mojej. Wymienił między innymi nazwisko Buddy’ego Guya i kilku innych muzyków, o których nigdy nie słyszałem. Ja miałem już swoje typy. Na przykład w utworze "Mudflap Mama" dosłownie słyszałem w głowie Slasha. Moja żona napisała słowa do tego utworu i na początku nie wiedziałem, co z nim zrobić. Pewnego razu, grając na gitarze slide, wymyśliłem pewien riff i od razu pomyślałem o Slashu. Najpierw Slash był sceptyczny i nie był przekonany, czy powinien w tym zagrać. Ale uparłem się, więc nie miał wyjścia (śmiech). Wszystko miałem dokładnie przemyślane. Nie zależało mi, żeby zaprosić do studia dwudziestu gitarzystów. To bez sensu. Potem słuchasz płyty i zastanawiasz się: kto w końcu zagrał tę czy inną partię.
No właśnie, jak podzieliłeś partie gitarowe między siebie i zaproszonych gitarzystów?
Nie podchodziłem do tego naukowo i metodycznie. Po prostu wszystko słyszałem już w swojej głowie. Tak było z utworem "Nothing’s Changed", w którym zagrał Zakk Wylde. Wiedziałem, że to ja powinienem zagrać pierwszą solówkę, natomiast Zakk najlepiej sprawdzi się w kolejnej części utworu. Mój pomysł sprawdził się w stu procentach. Jestem bardzo zadowolony z rezultatu, ponieważ wiadomo, że czasami jest różnie - snujemy wspaniałe plany, a w praniu nic z tego nie wychodzi...
Jak podchodzisz do komponowania nowych utworów?
U mnie w domu znajdują się same gitary akustyczne. Owszem, mam też kilka elektrycznych wioseł moich kolegów, które wiszą na ścianach, na przykład gitarę Eddiego Van Halena, Zakka Wylde’a i Joego Satrianiego. Ale tak naprawdę wszystkie moje kompozycje powstają, gdy gram na akustykach. Jeśli jestem zadowolony z jakiejś partii, to po prostu nagrywam w pobliskim studiu materiał z perkusją i gitarą elektryczną. W moim solowym projekcie trochę inaczej podchodzę do grania solówek niż w Mountain.
A więc album został nagrany, zanim w studiu pojawili się goście?
Dzięki preprodukcji, która odbyła się na Wschodnim Wybrzeżu, miałem szansę na dopieszczenie poszczególnych utworów i dokładne rozpracowanie każdej partii. Dopiero potem pojechaliśmy do Kalifornii i nagraliśmy ostateczną wersję wszystkich kawałków. Zwykle nie mam za dużo czasu i muszę się spieszyć z projektem, ale tym razem było inaczej. Nie spieszyliśmy się i wyszło to płycie na dobre. Podszedłem do tego jak do budowania domu: najpierw musiałem się upewnić, że fundamenty są solidne, potem mogłem stawiać ściany i na końcu wstawiać meble. Jeśli na jednym z etapów coś pójdzie nie tak, reszta się wali. Tak właśnie było z solówkami. Solówkę do utworu "Legend" nagrałem dziewięć miesięcy wcześniej i później nic w niej nie zmieniałem, bo wiedziałem, że nie ma takiej potrzeby. Zresztą ciężko pracowałem nad solówkami, albowiem chciałem, żeby były dopracowane w każdym szczególe. Wyglądało to tak, że najpierw ja grałem solówkę, później słuchałem jej z Fabrizio Grossim, producentem. Długo dyskutowaliśmy o tym, co nam się w niej podoba, a co można by zagrać inaczej. Niektóre partie były mocno przerabiane pięć, sześć albo nawet i siedem razy...
Czy wciąż traktujesz brzmienie absolutnie priorytetowo?
Dla mnie brzmienie jest czymś najważniejszym. Mam tu na myśli szerszy kontekst, ponieważ mam obsesję na punkcie intonacji. Nie gram zbyt szybko i używam tylko dwóch palców lewej ręki, więc może to właśnie dlatego bardziej koncentruję się na tym, co wydobywa się z głośników. Z technik gry szczególnie upodobałem sobie wibrato - zawsze zależało mi, żeby moje wibrato było bardzo delikatne. I udaje mi się to. Dzień i noc pracuję nad własnym brzmieniem. Chcę, żeby było ono jak najbardziej zbliżone do ideału.
Jak udało Ci się osiągnąć to wspaniałe brzmienie, które słychać na płycie "Unusual Suspects"?
Mam swoje własne wzmacniacze Leslie West Budda. Używam w zasadzie dwóch głów: 30-watowej i 45-watowej. Jedna z moich kolumn ma dwa głośniki 12-calowe, natomiast druga jest wyposażona w cztery głośniki o tej samej średnicy. Ustawiam te paczki jedna na drugiej - na dole znajduje się paczka dwugłośnikowa, a na górze kolumna 4x12". Jeśli chodzi o efekty, używam delaya Line 6 DL-4 oraz przesterów Fulltone OCD i Tube Screamer. To właściwie wszystko.
Wygląda na to, że teraz grasz na sygnowanej przez siebie gitarze Dean. A co z wiosłem Gibson Les Paul Junior?
Rzeczywiście, gram na gitarach Dean. To piękne instrumenty, które na szczęście występują w wielu wersjach cenowych, dlatego każdy może znaleźć coś dla siebie. Żeby było jasne, ja gram na różnych wiosłach, nie tylko na tych najdroższych! Ceny zaczynają się od 1.200 dolarów i dochodzą do 5.000. Wszystkie modele można usłyszeć na mojej nowej płycie. Większość z nich wyposażona jest w przetwornik single-coil, tak jak mój Junior, tylko tym razem jest to przetwornik mojego projektu o nazwie Mountain Of Tone. Junior miał przetwornik P-90 i, choć brzmiał potężnie i odpowiadał mi przez lata, potrzebowałem czegoś nowego. MOT ma podobne brzmienie i bardzo niski poziom szumów. Właśnie wymyśliliśmy nowy model przetwornika, nazywa się Missisipi Queen, ale nie zdążyłem go przetestować na nowym albumie. Skoro mowa o nowinkach, to wspomnę też o grze dostępnej dla urządzeń iPhone i iPad, która nazywa się Leslie West - String Bend’a. To coś podobnego do Guitar Hero, ale ma parę innowacji, takich jak choćby konieczność podciągania strun widocznych na ekranie. Jak widać, jestem ostatnio dość zajęty...
No właśnie. W sytuacji podobnej do Twojej większość muzyków zrobiłaby sobie raczej dłuższą przerwę. Jak to możliwe, że masz tyle energii i udzielasz wywiadów?
Cóż, album nagrałem, zanim straciłem nogę. Wszystko było gotowe - chłopaki już nagrali swoje partie, a ja nie chciałem tego wszystkiego zaprzepaścić. A więc cała machina została puszczona w ruch. Gdyby wypadek z moją nogą zdarzył się wcześniej, na pewno nie nagrałbym tej płyty, bo po prostu nie byłbym w stanie. To jest jednak długa droga...
Goście, których zaprosiłeś do współpracy, to wielkie osobowości. Jak wyglądała praca w studiu?
W studiu bardzo dużo się wygłupialiśmy, ale gdy już przychodziło do nagrywania, stawaliśmy się niezwykle poważni. Kiedy Zakk robił dogrywki, co zazwyczaj odbywa się w reżyserce, ja mu towarzyszyłem, żeby miał publiczność (śmiech). Siedzieliśmy i rozmawialiśmy, często mówiłem mu, żeby spróbował zagrać pewne partie nieco inaczej. Gadaliśmy tak sobie na luzie, bez żadnego napięcia. Podczas pracy bardzo ważne jest, aby otwarcie mówić, co naszym zdaniem najlepiej sprawdzi się w danej partii. Po zakończeniu pracy w studiu znowu żartowaliśmy, piliśmy kilka drinków, jedliśmy coś... Bardzo dobrze mi się ze wszystkimi współpracowało. To profesjonaliści w każdym calu.
Czy też uważasz się za perfekcjonistę?
Nie, skądże! Myślę nawet, że jestem raczej całkowitym przeciwieństwem perfekcjonisty. Lubię, kiedy udaje się coś, co nie miało prawa się udać lub nikt się nie spodziewał, że się uda. Potrafię być bardzo zatwardziały w swoich poglądach, ale też potrafię słuchać opinii ludzi, którzy wiedzą więcej ode mnie. Weźmy na przykład utwór "I Feel Fine" The Beatles, którego solówkę wykonuję na scenie - bez wokalu, bez perkusji, bez basu - jest tylko gitara. Fabrizio zaproponował, żebym to zaśpiewał. Na początku pomysł wydawał mi się nietrafiony. Ale w końcu się zgodziłem. Muszę przyznać, że rola Fabrizia jako producenta była bardzo ważna w tym całym przedsięwzięciu. On pozwolił mi spojrzeć na wiele rzeczy z innej perspektywy.
W utworze "Legend" śpiewasz: "Don’t call me legend..." (pl. "Nie nazywajcie mnie legendą..." - przyp. red.). Nie lubisz być podziwiany?
Oryginalny tytuł brzmiał "Just Call Me Legend". Nie było mowy, żebym to zaśpiewał! Nie chcę, żeby ktokolwiek nazywał mnie legendą! Postanowiłem więc zmienić trochę tekst i zamiast "just" zaśpiewać "don’t". Nie znoszę gwiazdorstwa, całej tej otoczki, zadzierania nosa i tego typu rzeczy. Grę na gitarze traktuję bardzo poważnie, ale siebie tak nie traktuję.
Nie czujesz presji? Przecież nazywają Cię Wielki Leslie West...
Nie, nie interesuje mnie to. Jestem swoją własną legendą w porze lunchu!
Henry Yates
Leslie wyjaśnia, w jaki sposób udało mu się zgromadzić aż tyle gitarowych gwiazd na jednej płycie...
Slash: "Mudflap Mama" i "Turn Out The Lights"
Slash przeprowadzał przesłuchania do grupy Velvet Revolver, ale znalazł dla mnie jeden wolny wieczór. Wynająłem więc nieopodal studio, siedziałem w reżyserce i czekałem na niego Postanowiłem, że jak nie przyjdzie, to nagram coś sam. O godzinie 7.30 poczułem lekkie klepanie po ramieniu. To był on. Przyniósł ze sobą swojego Les Paula. Nagraliśmy "Mudflap Mama" i dałem mu w prezencie jeden z sygnowanych przeze mnie modeli. Slash to prawdziwa gwiazda rocka - potrafi doskonale grać, a przy tym ma ten swój charakterystyczny rockowy image. W dodatku jest bardzo miłym facetem. Są tacy, którzy nie mają nawet jednej dziesiątej jego talentu, a zachowują się tak, jakby pozjadali wszystkie rozumy.
Steve Lukather: "One More Drink For The Road"
Steve grał z moim producentem Fabrizio Grossim w Kalifornii. Pewnego dnia zaprosił mnie do studia na jam session. Od początku wiedziałem, o co będę chciał go poprosić - wymyśliłem sobie, że on nagra akustyczną partię boogie. Steve, oprócz tego, że gra w zespole Toto, jest rozchwytywanym gitarzystą sesyjnym. Powiedziałem mu, że jest coś, czego ja nie umiem zagrać i chciałbym, żeby on to zrobił za mnie. No i zrobił to, a do tego w absolutnie genialny sposób!
Zakk Wylde: "Nothing's Changed" i "Turn Out The Lights"
Zakk i ja przyjaźnimy się od wielu lat. Mamy nawet tego samego menadżera. Nie wiem, czy słyszałeś o szkółce gry "The Sound And The Story" Marka Tremontiego. Znalazła się tam część mojego autorstwa "The Leslie West Guitar School For The Not-So-Bright". Jest opracowana na wesoło i taka też jest właśnie moja relacja z Zakkiem. Podczas pracy jesteśmy śmiertelnie poważni, ale jak już skończymy, to chętnie ze sobą rozmawiamy i śmiejemy się - Zakk to najbardziej zabawny facet, jakiego znam. Obaj mieliśmy problemy z zatorami, ale moje okazały się bardziej poważne niż jego...
Billy F. Gibbons: "Standing On A Higher Ground"
Billy’ego poznałem podczas pierwszej trasy ZZ Top. Chłopaki grali wtedy support dla Mountain. W tym samym czasie Fabrizio pracował z Billym i powiedział mi, że on zaczął pisać dla mnie utwór pod tytułem "Standing On A Higher Ground". Pewnego dnia Fabrizio przyszedł do studia i zaczął grać ten utwór, a ja postanowiłem coś do tego zaimprowizować. Dokończyliśmy to razem. Potem zagrałem z Billym partie prowadzące w studiu. To brzmi, jakbym grał z ZZ Top, który jest jednym z moich ulubionych zespołów.
Joe Bonamassa: "Third Degree"
Grałem na pierwszej płycie Joego w utworze "If Heartaches Were Nickles" autorstwa Warrena Haynesa. Kiedyś przypadkowo wpadłem na Bonamassę i powiedziałem mu: "Słuchaj, nagrywam płytę i chciałbym, żebyś na niej zagrał". Joe odpowiedział, że jego ulubionym kawałkiem w moim repertuarze jest "Third Degree". Zapytał, czy nie chciałbym nagrać kolejnej wersji tego kawałka. Zgodziłem się z przyjemnością. Siedzieliśmy w studiu, wymienialiśmy się solówkami i na zmianę śpiewaliśmy. Odsłuchaliśmy całość w reżyserce i byliśmy bardzo zadowoleni z efektu.
MountainHistoria zespołu
Mountain, uważanego przez niektórych za amerykański odpowiednik grupy Cream...
Zespół powstał w 1969 i w tym samym roku wystąpił na festiwalu Woodstock. Na rockowej scenie zasłynęli swoim superciężkim, jak na tamte czasy, podejściem do grania blues-rocka, co doskonale słychać na płycie
"Mississippi Queen" (1970), która stała się klasykiem. Pomimo częstych zmian w obsadzie podstawowy skład grupy zawsze pozostawał ten sam:
Leslie West na gitarze,
ND Smart na perkusji i
Felix Pappalardi na basie. Ten ostatni był żartobliwie nazywany "czwartym członkiem Cream", ponieważ był producentem płyty tej grupy "Disraeli Gears" i współpracował z tą formacją przy innych krążkach. Pomimo tragicznej śmierci Pappalardiego w 1983 roku i kilku przerw w swojej działalności - grupa
Mountain przetrwała właściwie wszystkie przeciwności losu. Na szczęście wypadek
Lesliego Westa również nie zgasił w nim ducha do tworzenia muzyki.