Anathema to jeden z tych zespołów, które od lat sprytnie wymykają się spod jarzma swojego gatunku. Ich styl zmienia się z płyty na płytę i nie jest ważne, co inni sobie o tym pomyślą. Może właśnie dlatego Anathema nie jest jeszcze kombajnem medialnym zarabiającym miliony dla swojej wytwórni.
Sukces tej formacji jest jednak niezaprzeczalny, bowiem od lat z powodzeniem realizuje swoje plany i miesza na światowym rynku muzycznym. Tym razem mieliśmy przyjemność porozmawiać z
Vincentem Cavanagh - głosem, instrumentem i frontmanem
Anathemy. Klasyczny zestaw pytań szybko przerodził się w płynną wymianę poglądów na temat stanu kultury, gatunków muzycznych i artystycznych wzorców...
Wasz zespół to bardziej rodzina niż przypadkowo dobrana grupa muzyków. Czy zdarza się Wam popadać w jakieś poważniejsze konflikty?
Nie jest to do końca tak jak w "Ojcu chrzestnym" czy Oasis. I zdecydowanie inaczej niż w The Kelly Family czy The Jackson 5 (śmiech). Choć w przypadku tego ostatniego istnieje rzeczywiście zbieżność związana z liczbą członków (śmiech). Tak na dobrą sprawę nie wiem, do czego mógłbym to porównać. Wiem tylko, że gram z tymi ludźmi niemal całe moje życie. Nie jest dla mnie nawet istotne, czy dzielimy tę samą krew. Wszystkich traktuję tak samo. John i Lee są dla mnie w takim samym stopniu rodziną jak Dan czy Jamie. Konflikty są jak w każdej rodzinie, ale potrafimy je na bieżąco rozwiązywać i nikt nigdy nie żywi do nikogo urazy.
Mając to wszystko na uwadze, czy wyobrażasz sobie grę w zespole, w którym miałbyś wokół siebie zupełnie innych ludzi?
Sądzę, że tak, ale nie wiem, jakby to miało wyglądać, bo jak do tej pory nie musiałem się nad tym zastanawiać. To, co istnieje w naszym zespole, jest dla nas wszystkich absolutnie wyjątkowe i nie sądzę, aby ktokolwiek z nas chciał z tego zrezygnować. Niemniej jednak nie widzę powodu, dla którego miałbym sobie nie poradzić w innym zespole.
Jeśli już mówimy o radzeniu sobie, to powiedz, czy zastanawiałeś się nad wydaniem solowego krążka?
Ciekawe, że mnie o to pytasz, bo właśnie nad nim pracujemy (śmiech).
Czy możesz zatem zdradzić nam jakieś szczegóły dotyczące tego przedsięwzięcia?
Mogę jedynie powiedzieć, że muzycznie jest to coś zupełnie innego niż Anathema. W dużej mierze łączy się to z wizualną reprezentacją dźwięku. Wolałbym jednak publicznie nie rozwijać tej myśli aż do chwili ukończenia albumu. Mogę tylko potwierdzić, że rzeczywiście rozpoczęliśmy pracę nad tym materiałem. Jest to coś, co krążyło mi po głowie ładnych kilka lat. W tym czasie konsultowałem się z wieloma artystami, którzy znacznie poszerzyli moją perspektywę i spojrzenie na sztukę. Byli to zazwyczaj ludzie, którzy potrafią łączyć kulturę z różnymi rodzajami mediów. Obecnie zajmuję się eksplorowaniem tych tematów i pochłania mnie to bez reszty. Mam nadzieję, że uda mi się ostatecznie pokazać to na płycie.
Przy okazji ostatniego krążka pracowaliście z Anneke Van Giersbergen, która zaśpiewała w jednym z kawałków, zastępując Lee Douglas. Czy są może plany na dalszą współpracę?
To prawda, Anneke użyczyła nam swojego głosu i świetnie się nam razem pracowało, ale nie sądzę, aby miała się ona pojawiać częściej w naszej muzyce. W tym konkretnym wypadku wybraliśmy ją ze względu na jej fantastyczny sopran, który idealnie pasował do naszej aranżacji. Myślę jednak, że na dłuższą metę pozostaniemy raczej z Lee. Jest ona naszą siostrą i ma idealny głos dla Anathemy.
Wasz najnowszy album jest swego rodzaju recyklingiem dokonań sprzed lat. Dlaczego postanowiliście wrócić do tego materiału?
Każdy kolejny album jest dla nas swego rodzaju muzyczną przygodą. Nie zależy nam na stawianiu tez i proponowaniu rozwiązań. Dopiero po premierze ludzie doklejają temu wydawnictwu jakieś przesłanie, znaczenie i inne tego typu głupoty. A prasa muzyczna doszukuje się w nim kierunku, w którym podąża nasz zespół. Prawda jest jednak taka, iż to muzyka dyktuje nam kierunek, w którym powinniśmy się udać. Nietrudno chyba zauważyć, iż mamy prawdziwą obsesję na punkcie muzyki, a tworząc ją, kierujemy się po prostu instynktem. Tym razem wyszedł nam całkiem klasyczny album. Inspirowaliśmy się wydarzeniami z początku naszej kariery i w pewnym momencie zdaliśmy sobie sprawę z tego, iż jest to chyba najlepszy kierunek, jaki możemy obrać. W zasadzie nie mieliśmy wyboru w tej kwestii. Kiedy już się wejdzie na pewną ścieżkę, nie można obrać innej i zmieniać kierunku w marszu. Zawsze, kiedy kończymy jakiś album, pojawiają się pytania i domysły odnośnie tego, czym tak właściwie jest dla nas dany krążek. Ale odpowiedź jest zawsze taka sama - jest muzyczną przygodą, którą wspólnie odbywamy. Mając to na uwadze, muszę powiedzieć, iż jestem niezwykle zadowolony z tego, jak ta płyta brzmi. Materiał wcale się nie zestarzał i nadal brzmi współcześnie. Może dzięki niemu uda nam się otworzyć kilka drzwi do ścieżek dźwiękowych w filmach, co oczywiście bardzo by mnie ucieszyło.
Od 1995 roku jesteś również pierwszym wokalistą zespołu. Czy zatem uważasz się bardziej za wokalistę, czy raczej gitarzystę?
Zdecydowanie uważam się za tego pierwszego. Obiektywnie muszę stwierdzić, że jestem dużo lepszym wokalistą niż gitarzystą. Mój brat jest lata świetlne przede mną. Od niepamiętnych czasów ja i Danny zawsze byliśmy zafascynowani muzyką. Mnie imponowali wokaliści, a Danny kochał gitarzystów. Życie umieściło nas zatem na odpowiednich stanowiskach (śmiech). Kiedy byłem dzieckiem, uwielbiałem słuchać Arethy Franklin, Billie Holiday czy Elli Fitzgerald. Kochałem wczesny blues i soul. Namiętnie kupowałem również płyty Marvina Gaye’a i Sama Cooke’a. Danny miał natomiast obsesję na punkcie Carlosa Santany, Erica Claptona i Jimiego Hendriksa. A zatem wybór ten był nam chyba pisany. Tak więc on naturalnie stał się gitarzystą, a ja, kiedy się już zorientowałem, że umiem śpiewać (śmiech), przyjąłem rolę wokalisty.
Wasz styl zmieniał się na przestrzeni lat. Od czegoś, co duża grupa ludzi nazywa doom metalem, przeszliście do rocka progresywnego. Wiem, że to wszystko tylko metki, ale czy w jakiś sposób wpływają one na to, jak jesteście odbierani przez słuchaczy?
Dla nas kategorie te nie były tak oczywiste. Jak sam trafnie zauważyłeś, to wszystko są tylko metki. Rozumiem, że ludzie potrzebują jakichś określeń na to, czego słuchają, ale ja osobiście nie widzę w tym większego sensu. Czy naprawdę można powiedzieć o takim kawałku, jak "Dreaming Light", że jest progresywny? Dla mnie, jeśli mam być szczery, zawsze był to pop. Większość naszej twórczości ma swoje korzenie osadzone w muzyce pop i soul. Rock skądinąd był dla nas punktem wyjścia. Nie ma zatem nic złego w kroczeniu tą ścieżką. Byli na niej Pink Floyd czy chociażby Radiohead. Beatlesów zawsze uważano za zespół rockowy, a przecież przeszli w swojej karierze niejedną zmianę stylistyczną. Podobnie jak oni, tak i my pragniemy się przy tym dobrze bawić i nie tracić zainteresowania muzyką. Pod tym względem czuję się bardziej beatlesem niż członkiem jakiegokolwiek innego zespołu metalowego czy progrockowego. Kiedy tak teraz o tym myślę, to wydaje mi się, że nie słucham żadnego zespołu progrockowego. Nie potrafiłbym nawet zidentyfikować wyznaczników tego nurtu. Wiem, że powstał w latach 70. i przechodził od tego czasu różne transformacje. Z zasady staram się nie słuchać muzyki podobnej do naszej. W domu delektuję się zupełnie innymi brzmieniami. Za wszelką cenę chcę uniknąć imitowania innych. Jeśli ktoś tak lubi grać i dobrze się w tym czuje, to nie widzę przeszkód, ale mnie to osobiście nie leży. Czasami jest to nawet śmieszne, bo z każdym kolejnym albumem wprowadzamy zamęt w przypisywanych nam kategoriach (śmiech).
To fakt, ale raczej nie rozpaczasz z tego powodu...
Zdecydowanie nie (śmiech). Jeśli ktoś nazwie nas zespołem rockowym, to będzie chyba najbliżej prawdy. Po co to komplikować? Sądzę nawet, że jeśli ktoś w ogóle nie interesuje się muzyką gitarową, to i tak będzie w stanie znaleźć coś dla siebie w naszej muzyce.
Rozumiem, o co Ci chodzi. Osobiście również jestem zdania, iż pojawiło się za dużo dziwnych metek, które nie mają większego sensu. W gruncie rzeczy za czasów Beatlesów muzykę ich pokroju zwykło się nazywać po prostu popem.
Dokładnie, i nadal tak się nazywa. W ostatnim czasie muzyka strasznie straciła na znaczeniu. Przestała być atrybutem buntu i rebelii, bo nie ma się tak naprawdę przeciwko czemu buntować. Nie mówię tym samym, że chcemy wywołać jakąś małą rebelię (śmiech) i zmienić świat. My tworzymy swój własny świat, który spaja nasza muzyka. Jest on dla nas po stokroć bardziej interesujący niż wszystko to, co się dzieje na zewnątrz.
Jeśli już mowa o kulturze pop, to czy nie sądzisz, że coś straszliwego stało się chociażby z taką stacją jak MTV? Pamiętam, jak kiedyś można tam było zobaczyć Wasze teledyski, a co się dzieje dzisiaj?
Jest to kwestia całej zachodniej kultury. Nie mam jednak zamiaru bronić przez to MTV, bo jest ona jednym z głównych prowodyrów, którzy doprowadzili do takiej sytuacji. Rozumiem, że zmieniły się upodobania i gusta, ale rozrywka, którą proponują, jest rozmieniona na drobne. Przestało im zależeć na prawdziwej muzyce. Stworzyli jakieś 20 różnych stacji dla poszczególnych nurtów, co już samo w sobie jest głupotą. Człowiek musi cały czas skakać po kanałach, a wszystko to jest robione jedynie po to, aby móc sprzedać więcej reklam. Tylko o to w tym wszystkim chodzi. Dlatego właśnie mamy do dyspozycji tysiąc różnych kanałów, które rodzą tysiąc różnych sposobności do zarobienia pieniędzy. Przerażające jest to, iż cały postęp ludzkości oparto na pieniądzach. Punkt widzenia artysty jest tutaj nieistotny. Na szczęście są zespoły i ludzie, którzy potrafią dokopać się do dobrej muzyki. Ludzie tacy jak Ty, ja czy Czytelnicy Waszego magazynu wiedzą, czego chcą i jak to zdobyć. Nie musimy słuchać Justina Biebera. Przecież ten chłopak w wieku 21 lat będzie potrzebował co najmniej trzech różnych psychoterapeutów.
Znajdzie się zapewne kolejny Justin Bieber.
Oczywiście, że tak. Ale nie życzę mu źle, jednak to, co wyprawia, jest chwilami żenujące. Gwiazdy jego pokroju cały czas tworzą tę samą papkę i prędzej czy później przeje się ona nawet najbardziej zatwardziałym fanom. Zaślepienie jest powszechną cechą naszej cywilizacji. Istnieją jednak zespoły, które oferują alternatywę. Takim zespołem jesteśmy my, Radiohead czy Porcupine Tree. Zawsze staramy się, aby być kilka kroków do przodu i nie kopiować samych siebie. Nie chciałbym jednocześnie, żeby zabrzmiało to tak, jakbym szydził z całego przemysłu muzycznego. Jestem daleki od tego. Jeśli ktoś tworzy lub słucha muzyki klubowej, to nie ma w tym absolutnie nic złego. Jeśli jest ktoś, kto chce tego słuchać, to znaczy, że powinno istnieć. Sądzę jednak, że jest na świecie kilka zespołów, które co jakiś czas podnoszą poprzeczkę dla wszystkich.
Jest to równie potrzebne jak cała reszta. Miło jest patrzeć, jak pewne zespoły dorastają na scenie i grają swoje, niekoniecznie zważając na ewentualne profity finansowe.
No właśnie! A w większości przypadków taka ewolucja może być bardzo interesująca dla obu stron. W szczególności, kiedy zespół nie kopiuje dokonań innych i idzie swoją unikalną drogą. W latach 60. takim zespołem byli właśnie Beatlesi. Nikt do końca nie wiedział, co tym razem zmajstrują. Podobnie sytuacja wyglądała z The Beach Boys. Na szczęście ten trend nie wymarł i przetrwał do dziś. O wiele trudniej jest przewidzieć, jaka będzie nowa płyta Porcupine Tree czy Radiohead, bo zespoły te zdolne są do dużych zmian w sposobie myślenia. Z chirurgiczną precyzją można natomiast przewidzieć, jaka będzie nowa płyta The Hives, i to też jest w porządku, bo tego właśnie się od nich oczekuje. Wszystko ma swoje dobre i złe strony. Nie potrafię przewidzieć, w jakim klimacie będzie utrzymana nowa płyta Aphex Twin, ale z pewnością ją kupię i się przekonam. Bardzo dobrze, że istnieją również takie zespoły, których styl może się różnić z każdym nowym krążkiem, a mimo to będziesz w stanie po kilku sekundach powiedzieć, jakiego artysty właśnie słuchasz. Kiedy puszczę płytę Franka Sparrowa, jestem w stanie od razu powiedzieć, że to jego muzyka, i to nawet bez spojrzenia na okładkę. Tak samo wygląda sytuacja z Aphex Twin. Każdy artysta - nieważne, czym by się miał zajmować - musi dążyć do wypracowania własnego stylu i charakteru. Weźmy takiego Szekspira. Nikt nie przypuszczał, że swoimi sztukami zmieni na zawsze oblicze teatru. Zaproponował coś nowego i przeszedł do historii. Identycznie sprawa się ma z muzykami i malarzami. Najgorsze jest to, że żyjemy w społeczeństwie nastawionym na kopiowanie i potrzebę zarobienia szybkich pieniędzy. Nie jest to nam potrzebne. Potrzebujemy świeżych pomysłów i determinacji w dążeniu do celu.
I tego życzymy Tobie Vincencie oraz nam wszystkim!
Marcin Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka