Martin Barre

Wywiady
2011-11-18
Martin Barre

Czterdzieści lat temu Jethro Tull, a wraz z nim gitarzysta Martin Barre, wszedł do studia, żeby nagrać płytę. Muzycy nie ukrywali, że mają zamiar stworzyć najlepszy album w swojej karierze. Martin opowiada o fenomenalnej płycie "Aqualung" (1971) i o tym, jak Jimmy Page o mało nie zepsuł najsłynniejszej solówki.

W grudniu 1970 roku Jethro Tull wszedł do nowo otwartego studia Island Studios w Londynie. Muzycy zaczęli pracę nad wspomnianą już płytą, której nagrywanie było dość żmudnym procesem. Poza tym, że grupa borykała się z dużymi problemami sprzętowymi, znajdowała się też pod presją wytwórni - szef dał jasno do zrozumienia, że interesuje go tylko płyta, która przyćmi poprzednie trzy albumy: "This Was", "Stand Up" i "Benefit". John Anderson wiedział, że wraz z "Benefit" wyczerpała się stara formuła grania. Trzeba było poszukać czegoś nowego. Przyjął do zespołu klawiszowca oraz speca od aranżacji orkiestrowych, Davida Palmera. Zmiany się opłaciły. Aranżacje stały się bogatsze i bardziej wyszukane, zrezygnowano z wielu partii gitarowych na rzecz klawiszy. Płyta brzmiała dużo lepiej niż jej poprzedniczki.

Czy to między innymi zasługa gitarzysty Martina Barre’a? Na pewno tak! Barre również był pod presją, zresztą tak jak cały zespół. Ostro pracował, chciał wypaść lepiej niż na "Benefit". Sam przyznał, że chwilami czuł się jak ryba wyrzucona na brzeg - cały czas poszukiwał swojego stylu. Ale test przeszedł po prostu śpiewająco. Udowodnił, że jest jednym z najbardziej oryginalnych gitarzystów i mistrzów riffu swojego pokolenia. "To było dla mnie bardzo trudne. W studiu brakowało mi pewności siebie, szczególnie na początku. Przede mną Jethro Tull grali z samymi najlepszymi gitarzystami, wśród których byli między innymi Jimi Hendrix i Jeff Beck. Starałem się znaleźć odpowiednią formę wyrazu i grać najlepiej, jak umiałem. Sporo od siebie wymagałem, ale też czułem presję ze strony otoczenia. Na pewno pomogło mi to stać się lepszym gitarzystą. Zresztą cały zespół był pod presją: musieliśmy nagrać coś, co pozwoliłoby nam znacznie wyprzedzić inne zespoły".

Pomimo niepewności, jaka towarzyszyła podczas nagrywania "Aqualung", gitara Barre’a brzmi wręcz spektakularnie i tak samo świeżo jak 40 lat temu. Album ten okazał się najlepiej sprzedającą się płytą zespołu i rozpoczął złote lata w jego historii. Silną stroną tego krążka jest na pewno nowatorska mieszanka ciężkich riffów, partii orkiestrowych i gitar zaaranżowanych w harmoniach.

Druga szansa

Martin Barre został przyjęty do Jethro Tull dzięki swojej wytrwałości i samozaparciu. Gitarzysta dorastał, słuchając Hanka Marvina. Kiedy kupił sobie pierwszą gitarę, ojciec podarował mu kolekcję płyt Wesa Montgomery'ego i Barneya Kessela. Martin przeszedł też przez obowiązkowy etap fascynacji Bertem Weedonem i wziął kilka lekcji gry, których - jak teraz wspomina - szczerze nienawidził. Grał też w kilku zespołach, między innymi w The Moonrakers, The Motivations i Gethsemane. Jako członek tego ostatniego grał support dla Jethro Tull w 1968 roku. Terry Ellis, szef wytwórni płytowej Chrysalis Records, podczas jednego z koncertów zwrócił uwagę na Barre’a i zaprosił go na przesłuchanie, gdy muzycy Jethro Tull poszukiwali nowego gitarzysty.

Pierwsze przesłuchanie okazało się dla Barre'a klapą. Odbywało się w wielkiej sali, gdzie trzeba było zagrać przed dziesiątkami innych gitarzystów. Ale Martin postanowił się nie poddawać. Oto, jak to wspomina: "Przesłuchanie wygrał Tony Iommi. Jakieś dwa tygodnie później zadzwoniłem do Iana Andersona, żeby zapytać, jak mu idzie. Okazało się, że Tony miał zamiar założyć swój własny zespół (Black Sabbath) i iść w nieco innym kierunku. Słysząc to, poprosiłem Andersona, żeby dał mi jeszcze jedną szansę. Zgodził się, i tak za drugim razem mi się udało".

Barre był więc niezwykle zdeterminowany i gotowy do ciężkiej pracy. Jego poświęcenie przyniosło zamierzone efekty. Zarówno on, jak i jego koledzy z zespołu mieli świadomość, że czwarty album Jethro Tull będzie decydujący dla ich przyszłej kariery. A kiedy wreszcie usłyszeli utwory, które przygotował na płytę Anderson, wiedzieli już, że czegoś takiego nie można zmarnować. Zanim weszli do studia, raz w tygodniu zbierali się w londyńskiej kawalerce Andersona i uczyli się kolejnych utworów.

Zdaniem Barre'a: "Wszystkie piosenki były już gotowe. Uważaliśmy, że utwory skomponowane na potrzeby płyty »Aqualung« były świetne i tylko kompletny głupek mógłby zepsuć taki materiał. Nie miałem wątpliwości, że każda z piosenek to potencjalny przebój. Były jak klocki, na których wystarczyło zbudować dobrą aranżację i dodać mocne wykonanie. Nie wiedziałem jeszcze, jak to wszystko zagrać. W powietrzu wirowała muzyka, krążyły pomysły i mnóstwo pozytywnej energii. Pod tym względem było mi więc łatwiej. Najtrudniejszą rzeczą było uzyskanie właściwego brzmienia. Wiedzieliśmy, że »Aqualung« może być dla nas płytą przełomową, musieliśmy podbić stawkę, i to było prawdziwe wyzwanie".

Schody do... Led Zeppelin

Muzycy byli gotowi dać z siebie wszystko, ale niestety nowe studio odmówiło współpracy. W Island Studios na Basing Street w Londynie znajdowały się dwa pomieszczenia: jedno na górze i drugie, mniejsze, na dole. Jethrol Tull zostali ulokowani na górze, a na dole tłoczyli się muzycy Led Zeppelin, którzy właśnie pracowali nad albumem "IV". Jak na złość muzycy Jethro Tull cały czas napotykali na techniczne problemy i awarie sprzętu. Za to Led Zeppelin szli jak burza. Może Jimmy Page rzucił klątwę na sprzęt kolegów z góry? "My nagrywaliśmy na górze, Led Zeppelin w piwnicy. Rzadko kiedy się widywaliśmy. Przesiadywaliśmy w studiu całymi godzinami, nawet jedliśmy tam, bo nie było gdzie wyjść, żeby napić się kawy czy herbaty. Wystawialiśmy głowy ze studia około północy, żeby wrócić tam następnego dnia rano. Mieliśmy nowy sprzęt i nowe studio. Jak wiadomo, nowy sprzęt trzeba oswoić. Musieliśmy uporać się z wieloma problemami, jakie z tego wynikały".

Martin i Jimmy spotkali się raz w dość dziwnych okolicznościach. Barre właśnie nagrywał najważniejszą solówkę na płycie, kiedy do reżyserki wszedł Jimmy. Muzyk tak to wspomina: "Jestem prawie pewien, że było to pierwsze, a może drugie podejście do tej solówki. Nie widzieliśmy chłopaków z Led Zeppelin od wielu tygodni i nagle w studiu pojawił się Jimmy. Zaczął do mnie machać. Nie chciałem przerywać gry i po prostu go zignorowałem - dalej robiłem swoje. I całe szczęście, bo to była wersja, która ostatecznie znalazła się na płycie. Tak więc Jimmy o mało nie zrujnował mi najlepszej solówki, choć pewnie nie zdawał sobie z tego sprawy (śmiech)".

Utwór tytułowy

Solo, o którym mowa, wciąż wyróżnia się wśród solówek rockowych. To jeden z idealnych przykładów klasycznej rockowej solówki. Wyjątkowe frazowanie Martina, niekonwencjonalne użycie arpeggia i fakt, że jego brzmienie nie przypominało niczego, co nagrano do tej pory, sprawiły, że powstało solo wybitne. Nawet sam Barre był zaskoczony jego bardzo dobrym przyjęciem: "Jakieś cztery czy pięć lat temu moje solo znalazło się na dwudziestym piątym miejscu w rankingu najlepszych solówek wszech czasów w Ameryce. Ostatnio w Europie zająłem dwudzieste miejsce. Jestem z tego bardzo dumny, tym bardziej że nie miałbym szans, aby załapać się w rankingu na najlepszego gitarzystę. Jest zbyt silna konkurencja, a Steve Vai, Joe Satriani i inni geniusze z pewnością starliby mnie na proch. Zresztą nigdy nie interesowało mnie naśladowanie innych gitarzystów czy kopiowanie ich techniki. Gdy zaczynałem grać, to Clapton, Hendrix i Beck byli już bogami. Wszyscy uczyli się ich riffów i zagrywek. Ja tego nie robiłem, być może dlatego, że ich materiał był dla mnie za trudny. Ale cieszę się, że mi się wtedy nie udawało, bo według mnie nie tędy droga. W sumie i tak nie miałbym szans grać tak dobrze jak oni".



Bez sentymentów

Utwór "Aqualung" zajmuje szczególne miejsce w sercu Martina, ale nie oznacza to, że regularnie słucha go na swoim odtwarzaczu: "Owszem, doceniam utwór »Aqualung«, ale to nie znaczy, że cały czas go słucham czy gram. Podczas rodzinnej kolacji nie mówię, że zaraz wezmę gitarę i zagram wszystkim ten kawałek, na co oni zaczynają krzyczeć »Hurra!«. Nie, tak to nie wygląda. Na pewno jestem dumny z tego utworu, bo ma niesłychaną siłę, choć nie jest technicznie skomplikowany. Ale jest wyjątkowy i to przesądziło o jego sukcesie. Co więcej, ten kawałek praktycznie w ogóle się nie starzeje".

Steven Rosen
Zdjęcia: Jesse Wild