Są tacy artyści, których ciężko przyporządkować do konkretnego zespołu. Niczym wolne ptaki wędrują od projektu do projektu nadając mu tylko sobie znany czar i głębię. Przykładem takiego artysty jest Doogie White. Jego głos wzbogacił już nie jeden utwór i stanowił w latach 90-tych trzon projektu Ritchie Blackmore’s Rainbow.
Tym razem Doogie postanowił wydać własny solowy krążek, w którego realizacji pomogli mu jego wieloletni przyjaciele. Specjalnie dla Magazynu Gitarzysta pan White opowiadał o swoich kooperacjach, życiu muzyka i całkiem nowej płycie.
Na przełomie lat uczestniczyłeś w wielu różnych projektach. Który, jak dotychczas, był dla ciebie najbardziej owocny pod względem artystycznym?
Dobre pytanie, ale nie łatwo mi na nie odpowiedzieć. Zawsze staram się dawać z siebie absolutne maksimum. Niektórym moje piosenki mogą nie przypadać do gustu, natomiast, poza jedną kompozycją, w mojej karierze nigdy nie wykonałem utworu po to, żeby wypełnić jakąś lukę. Staram się nie chodzić na skróty i zawsze dawać fanom to, co moim zdaniem jest najlepszym kawałkiem muzyki, jaki jestem w danej chwili w stanie wyprodukować.
Zatem która kooperacja artystyczna była dla ciebie najbardziej rozwojowa jako muzyka?
Każda nowa znajomość stwarza szanse na rozwój. Każdy kolejny występ otwiera kolejne drzwi. Jedną z najbardziej wymagających była moja przygoda z Cornerstone. Steen ma bardzo odważne pomysły i jest prawdziwym koniem pociągowym całej kapeli. Byłem pod ogromnym wrażeniem jego talentu i zrozumienia muzyki. Pozostałe piosenki, nad którymi pracowałem przez lata przychodziły całkiem naturalnie. Dla Demons Eye napisałem materiał w 3 tygodnie. Tankowi zajmuje to zazwyczaj trochę więcej czasu. Zawsze istnieje linia, której jak niektórzy twierdzą nie powinno się przekraczać. Ja zawsze staram się to robić.
Czy byłbyś w stanie stwierdzić, który zespół w twojej karierze był twoim głównym projektem? Z czego wynikają te w miarę częste zmiany?
Są to tak naprawdę dwa różne pytania. Na pierwsze jestem ci w stanie udzielić jednoznaczniej odpowiedzi - nie (śmiech). Jeśli chodzi o zmiany to zawsze patrzyłem na to w następujący sposób. Jeśli kochasz piękną kobietę i pomimo usilnych starań coś w waszym związku ciągle nie gra, to musisz w pewnym momencie spakować graty i wylogować się z tego układu. Tak jak powiedziałem wcześniej, zawsze staram się dawać z siebie absolutne maksimum, nie ważne w jakiej jestem sytuacji. W przeciwnym wypadku wiem, że czułbym niedosyt i frustrację.
Jakiś czas temu pracowałeś przy tworzeniu kawałka, a potem teledysku polskiego zespołu Kruk. Jak doszło do tej współpracy?
Pewnego dnia po prostu zostałem zapytany czy nie chciałbym użyczyć mojego wokalu. Propozycja wydała mi się ciekawa na tyle, że postanowiłem wziąć w tym udział. Czasami warto wchodzić w takie projekty, chociażby dlatego, żeby się trochę oczyścić. Jeśli jednak piosenka i zespół nie zachwyciłyby mnie to raczej nie zgodziłbym się brać w tym projekcie udziału. Stało się jednak inaczej. Zarówno utwór, który zrobiliśmy, jak i sama ekipa okazała się wspaniała. Wcale się zatem nie dziwie, że wyszedł nam taki dobry kawałek.
Czy w takim razie poznałeś jakieś inne polskie zespoły?
Z przykrością muszę stwierdzić, że nie. Nie wynika to jednak w żadnym stopniu z mojej ignorancji dla polskiej sceny muzycznej. Rzecz polega na tym, iż już od jakiegoś czasu w ogóle przestałem słuchać muzyki rockowej. Cały czas zajmuje się pisaniem kolejnych utworów, przygotowywaniem do trasy koncertowej, bądź braniem w owej udziału. Ostatnią rzeczą, jakiej potem do szczęścia potrzebuje jest muzyka (śmiech).
Czy praca w projekcie Ritchie Blackmore’s Rainbow otworzyła niejako drzwi twojej kariery? Czy czujesz, że bez tego doświadczenia dałbyś radę znaleźć się dzisiaj w tym miejscu?
Zdecydowanie stworzyła ona dla mnie bardzo dużo nowych możliwości. Zdarza się, że nadal czerpię profity z tej współpracy. Niemniej jednak, jeśli nie udźwignąłbym ciężaru tego przedsięwzięcia to nic by mi z tego nie przyszło. Jeśli chodzi o kwestię otwierania drzwi to możesz z powodzeniem zadać to pytanie każdemu, kto miał w przeszłości przyjemność pracować z Ritchiem. Nie ulega wątpliwości, że pomógł on w karierze każdemu, z kim obcował na scenie. Nie wiem jak inni, ale ja będę mu wdzięczny do końca życia za to, że zaufał takiemu żółtodziobowi, jakim wtedy byłem.
Jak ci się pracowało z Yangwie Malmasteenem?
Już niedługo światło dzienne ujrzy twój solowy krążek. Skąd pomysł na tą płytę?
Przez jakiś czas przebywałem na przymusowym zwolnieniu, jakie sobie zafundowałem. Zamiast jednak siedzieć i lizać rany zdecydowałem się zorganizować i nagrać kilka piosenek, które od kliku lat sukcesywnie upychałem w szufladzie. Co więcej, zamarzyłem sobie, że chcę tego dokonać z moimi przyjaciółmi. Wszyscy zgodzili się pracować za kilka kanapek i kawę, więc jedynym problemem było zgranie wszystkiego w czasie. Ponieważ nie chciałem za bardzo ingerować w ich plany kilka rzeczy przeciągnęło się w czasie. Ostatecznie jednak udało nam się nagrać wszystkie elementy tej dźwiękowej układanki. Jestem niezmiernie zadowolony z tego albumu i wdzięczny wszystkim, którzy pomagali przy jego tworzeniu.
Wolisz zatem pracować w zespole, czy w samotności?
Kiedy komponuje w swoim studio to raczej wolę to robić bez publiki. Niemniej jednak lubię pracować w zespole. Czasami brakuje mi czasów, kiedy zamykaliśmy się na miesiąc w pięciu chłopa w jednym pomieszczeniu i wymienialiśmy się pomysłami. W dzisiejszych czasach zawsze są jakieś ograniczenia finansowe, które uniemożliwiają takie rozwiązanie.
Nie czujesz się czasami jak wokalny freelancer?
Zawsze lubiłem pracować. Jeśli ktoś się do mnie zwraca z prośbą o nagranie dla nich wokalu to zazwyczaj się zgadzam i daje im to, czego ode mnie wymagają. Często mam również czas ocenić i ewentualnie zmienić to, co ma się finalnie ukazać na krążku. Nie będę jednak udawał, że zawsze jestem zadowolony z finalnego efektu. Nie czarujmy się, pieniądze potrafią zmienić nawet coś przeciętnego w całkiem rozsądną ofertę współpracy.
Na wspomnianej już płycie "As Yet Untitled" udziela się wielu utalentowanych muzyków. Praca, z którym była najbardziej owocna?
Każdy z nich dał mi bardzo wiele. Alex Dickson, z którym napisałem większość piosenek odmówił ostatecznie udziału na płycie. Z Paulem Loguem stworzyliśmy wiele wspaniałych kompozycji przy okazji tego albumu i staliśmy się przez to świetnymi przyjaciółmi. Nie potrafię wskazać jednak tego jednego, który dał z siebie więcej niż inni. Sherinian wisiał mi przysługę (śmiech), cała reszta zrobiła to dlatego, że jesteśmy przyjaciółmi (śmiech).
Co ma zatem znaczyć ten dość enigmatyczny tytuł albumu (z ang. Jak dotąd bezimienny)?
Pamiętam, że często dziennikarze muzyczni pisali tak o tym albumie, kiedy jeszcze pracowaliśmy nad nim w studio. Może trochę im na złość postanowiłem właśnie tak go nazwać. Chcę tym tytułem również podkreślić, iż nie jestem lordem, czy baronem, ale całkiem prawdopodobne, że przyjdzie mi być hrabią (śmiech).
Urodziłeś się i wychowałeś w Szkocji. Tam też nabyłeś bardzo charakterystyczny akcent. Jednak kiedy śpiewasz potrafisz niemal całkowicie się go wyzbyć. Przychodzi ci to naturalnie, czy musiałeś się tego w jakiś sposób nauczyć?
Jest to dla mnie już teraz całkiem naturalne. Korzystam z mojego głosu w taki sposób, w jaki w danej chwili muszę. Czasami śpiewam rockowo, innym razem bluesowo, a jeszcze czasami balladowo. Wszystko zależy od kompozycji i tego, czego wymaga ode mnie aranżacja.
Czy nadal przeprowadzasz jakieś ćwiczenia wokalne?
Niespecjalnie. Pracuję tak dużo i intensywnie, że czasami mam już dosyć słuchania samego siebie.
Jak długo dochodziłeś do takiej formy wokalnej? Czy talent wystarczy do osiągnięcia takiego sukcesu?
Talent jest wszystkim. Techniki śpiewania i wyciągania pewnych dźwięków można się nauczyć. Jeśli jednak nie jesteś w stanie utrzymać dźwięku, to lepiej zacznij się uczyć gry na perkusji. W rocku genialne jest to, że każdy może być inny i to nadal będzie ciekawe. Muzyka operowa narzuca już z kolei pewne ograniczenia, których nie wolno ignorować. Wystarczy posłuchać Planta, Halforda, czy Briana Johnsona. Każdy z nich śpiewał inaczej, a wszyscy zostali docenieni.
Czym różni się występowanie z Jonem Lordem od każdego innego twojego doświadczenia scenicznego?
Stanie na jednej scenie z Jonem było chyba najbardziej doniosłym momentem w mojej karierze. Jest naprawdę wyluzowanym facetem, który ma mnóstwo klasy i talentu. Ponadto potrafi świetnie opowiadać różne historie, do perfekcji opanował grę na organach Hammonda i pianinie. Wystarczy dodać do tego genialne piosenki, aranżacje i orkiestrę, a sam będziesz w stanie odpowiedzieć sobie na to pytanie.
Czy grasz jeszcze na jakiś innych strunach niż tylko głosowych?
Tak, gram na gitarze, głównie akustycznej, kiedy piszę nowy materiał.
Trudno było zyskać status światowej gwiazdy rocka?
Nie uważam się za takiego. Jestem po prostu wokalistą, który lubi śpiewać. Pięć minut po koncercie mogę wyjść na miasto i jestem przekonany, że nikt mnie nie pozna, co zresztą bardzo mi odpowiada (śmiech).
Co najbardziej ci się podoba w byciu muzykiem?
Zdecydowanie występy na żywo. Uwielbiam kiedy piosenka każdego wieczora brzmi trochę inaczej niż poprzedniego. O tym w tym właśnie chodzi. Praca na żywym organizmie. Całkiem miłym akcentem jest tu również możliwość podróżowania po całym świecie. Życie w luksusie bez grosza przy duszy (śmiech).
Co zamierzasz robić po wydaniu nowego krążka?
Obecnie staramy się zorganizować trasę koncertową po Ameryce Południowej. W przyszłym roku chciałbym również zawitać do Europy. W tej chwili zajmujemy się natomiast promocją i oczywiście dawaniem wywiadów (śmiech).
Michał Lis
Zdjęcia: Marta Tłuszcz