Najpierw grał covery grupy The Shadows na gitarze Watkins za 50 funtów, a później stworzył... heavy metal. Z tego wywiadu dowiecie się więcej o korzeniach Iommiego niż ze wszystkich poprzednich razem wziętych...
Założyciel
Black Sabbath i ojciec chrzestny heavy metalu? Jak najbardziej! Autor wszystkich najbardziej znanych riffów od
"Paranoid" do
"Sabbath Bloody Sabbath"? Tak, to wszystko prawda, ale słyszeliście to już wiele razy. A więc czego jeszcze nie wiecie o
Iommim i o co chcielibyście go zapytać? No właśnie, o co? Postanowiliśmy, że tym razem głębiej poszperamy w przeszłości tego muzyka - porozmawiamy z nim o jego dzieciństwie, dorastaniu i najwcześniejszych marzeniach. No i dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy. Na przykład tego, że Tony chciał być kiedyś... wrestlerem.
Dorastałeś w Birmingham na przełomie lat 40. i 50. To były chyba ciężkie czasy...
Najpierw mieszkałem w Washwood Heath koło Saltley. Gdy miałem osiem lat, przeprowadziliśmy się do Aston. Aston było częściowo zburzone, ponieważ zostało mocno zbombardowane w czasie wojny. Rodzice mieli sklep ze słodyczami i papierosami, ale nie lubiłem tam mieszkać, bo było bardzo ciasno. Na domiar wszystkiego w okolicy grasowało kilka gangów. Jeśli nie byłeś członkiem któregoś z nich, czułeś się jak wyrzutek. Byliśmy wychowywani twardą ręką, bo takie były czasy. Marzyłem o tym, by się stamtąd wyrwać i zostać kimś, ale nie od razu myślałem o zostaniu muzykiem. Lubiłem sporty walki: boks, karate, judo. Interesował mnie też wrestling.
Chodziłeś do szkoły Birchfield Road, zresztą razem z Ozzym Osbourne'em. Jaka to była szkoła?
W szkole nie kolegowałem się z Ozzym, był klasę niżej ode mnie. Szczerze mówiąc, szkoła mnie w ogóle nie interesowała, nie miałem żadnych ulubionych przedmiotów. No powiedzmy, że znosiłem chemię. Poza tym szkoła mnie nudziła, więc rozrabiałem i często mnie wyrzucano. Uczyliśmy się grać tylko na flecie, czego wprost nienawidziłem! Początkowo chciałem grać na perkusji, ale w tamtych okolicznościach było to niemożliwe. Później, kiedy zacząłem słuchać płyt, zdałem sobie sprawę, że najbardziej interesuje mnie gitara. Moją pierwszą gitarą był leworęczny Watkins, którego mama zamówiła mi w katalogu wysyłkowym. Kosztował jedyne 50 funtów, ale wtedy była to duża suma.
Czy szybko zacząłeś pisać piosenki?
Nie. Na początku po prostu uczyłem się grać i to mnie w pełni pochłaniało. Najpierw grałem akordy, potem jakieś proste melodie. Słuchałem listy Top 20 w radiu i grałem ze słuchu. Byli to głównie artyści rockandrollowi, tacy jak na przykład Gene Vincent. Uwielbiałem też The Shadows, szczególnie brzmienie gitary Hanka Marvina.
Co robiłeś, zanim wstąpiłeś do Black Sabbath? Jakie były Twoje początki? Ponoć to skomplikowana historia...
Na początku byłem fanem muzyki The Shadows, grałem utwory instrumentalne i rock and rolla. Później poszedłem bardziej w stronę zespołów bluesowych, jak Cream czy Bluesbreakers. W pierwszym moim zespole wszyscy uczyli się grać ze słuchu. Co najciekawsze, w tej chwili nie pamiętam nawet nazwy tej kapeli! W następnym zespole byłem gitarzystą prowadzącym. Trzeci projekt, w którym się udzielałem, nazywał się The Rockin' Chevrolets. Występowaliśmy w pubach, chociaż nie byłem jeszcze pełnoletni i teoretycznie nie powinni mnie tam w ogóle wpuszczać. Graliśmy w najbardziej obskurnych miejscach w Birmingham. Umieściłem swoje ogłoszenie w sklepie muzycznym, w którym napisałem, że jestem gitarzystą i że szukam zespołu. Wkrótce się okazało, iż muzycy z formacji The Rest (później Mythology) potrzebują właśnie gitarzysty. No i tak się rozpoczęła moja kariera w czwartym zespole. Grał w nim Bill Ward. Potem nastały czasy Black Sabbath... W tym czasie Ozzy i Geezer Butler grali w zespole Rare Breed. Postanowiłem przeprowadzić się do Carlisle, żeby móc grać razem z nimi. Najpierw nazywaliśmy się Earth, dopiero później zmieniliśmy nazwę na Black Sabbath. Po jakimś czasie odszedł nasz perkusista i wtedy zarekomendowałem Billa Warda.
Przypisuje Ci się wielkie zasługi dla heavy metalu, ale przecież nikt nie rodzi się w muzycznej próżni. Skąd wzięły się te Twoje ciężkie riffy?
Myślę, że wzięły się z bluesa. Ja, Ozzy, Bill i Geezer zaczynaliśmy właśnie od 12-taktowego bluesa. Dopiero później zaczęliśmy grać własną muzykę. Pewnego dnia zagrałem podczas próby naprawdę ciężki riff, i to był chyba przełom. Wszyscy spojrzeliśmy po sobie i spytaliśmy: co to jest? Poczuliśmy, że to coś zupełnie nowego, coś całkiem innego. Uwielbialiśmy 12-taktowego bluesa, ale gdzieś w środku czuliśmy, że to nie była tak do końca nasza muzyka. Nadszedł więc czas, żeby się z nim pożegnać raz na zawsze i wkroczyć w nowe muzyczne rejony. Kawałek zbudowany wokół tego riffu zatytułowałem "Wicked World". Był lekko jazzowy, ale nosił w sobie zapowiedź wszystkich zmian, jakie miały nadejść. Później powstał "Black Sabbath". Te utwory były zupełnie inne jak na tamte czasy. Grając bluesa w pubach, dorzucaliśmy kilka kawałków naszego autorstwa i widać było, że widownia jest mocno zaskoczona. Lubiłem patrzeć na reakcje ludzi, którzy niejednokrotnie byli dosłownie w szoku.
A więc wymyślenie tego riffu było punktem zwrotnym dla Waszego zespołu. Czy gdybyś go nie skomponował, to skończyłbyś jako jeszcze jeden gitarzysta bluesowy?
Prawdopodobnie tak, choć trudno przewidzieć, co nam przyszłość przyniesie. Zawsze się zastanawiamy, co by było gdyby. Nie sądzę, żebym był szczęśliwy jako gitarzysta bluesowy. Zawsze lubiłem wymyślać nowe rzeczy, napędzało mnie bycie kreatywnym. Z pewnością nie byłbym szczęśliwy, grając to samo, co można usłyszeć u innych muzyków. Kiedy już się za coś biorę, to chcę to robić najlepiej jak potrafię.
Zyskałeś sławę w czasach, gdy na szczycie były takie legendy rocka, jak: Eric Clapton, Jeff Beck czy Jimmy Page. Byłeś z nimi w przyjacielskich stosunkach, czy może rywalizowaliście ze sobą?
Jeśli chodzi o Led Zeppelin, to Jimmy’ego poznałem dopiero w latach 70., natomiast Johna Bonhama i Roberta Planta znałem już wcześniej, pochodzili bowiem z mojego rodzinnego Birmingham. Z Johnem często się widywałem, szczególnie we wczesnym okresie. Oczywiste jest, że ze sobą rywalizowaliśmy, choć była to raczej rywalizacja przyjacielska. John często grał mi kawałki Led Zeppelin, a ja prezentowałem mu nasze kawałki. Później mówiliśmy sobie nawzajem, co o nich sądzimy. Natomiast Jeff Beck przez trzydzieści lat miał tego samego menadżera co ja, więc też się dobrze znaliśmy.
Wracając do Claptona... Czy kawałek "Cornucopia" z płyty "Black Sabbath Vol. 4" zainspirowany był utworem "Politician" zespołu Cream? Nie da się tu nie zauważyć podobieństwa. Czy ich cięższe riffy, na przykład ten z utworu "Sunshine Of Your Love", były dla Ciebie inspiracją?
To całkiem możliwe. Zawsze podobało mi się to, co robił Clapton, szczególnie podobała mi się jego twórczość w Bluesbreakers Johna Mayalla. Byłem nawet nieco rozczarowany, gdy przeszedł do Cream, ale w końcu przekonałem się do ich muzyki. Wracając do pytania, muszę powiedzieć, że te ich riffy mogły mieć na mnie pewien wpływ, ale na pewno nie odbywało się to na poziomie świadomym. Dlatego uważam, że nie można jednoznacznie powiedzieć, iż ściągnąłem je żywcem od Claptona.
W Twojej grze można znaleźć wiele różnych smaczków. Na przykład utwór "Fluff" z krążka "Sabbath Bloody Sabbath" jest kompozycją akustyczną, ale są w niej partie zagrane na gitarze elektrycznej. Przypominają nieco stylem Petera Greena w utworze "Albatross". Czy był to świadomy zabieg?
Jestem fanem twórczości Petera Greena z czasów, kiedy grał z Bluesbreakers. "Albatross" to mój ulubiony utwór, ale to też nie był wpływ świadomy. "Fluff" pisałem w domu na pianino i gitarę akustyczną. Dopiero w studiu dodaliśmy klawesyn i inne instrumenty. Tak więc trochę poszaleliśmy wtedy z instrumentami.
Rzadko się mówi o Twojej grze na akustyku albo o technice fingerpicking. Czy opanowałeś te umiejętności już na samym początku swej kariery, czy też rozwinąłeś je później?
Nie lubię grać na gitarze akustycznej. Owszem, lubię jej brzmienie, ale nie jestem gitarzystą akustycznym. Fingerpicking też nie jest moją ulubioną techniką. Gdy nagrywam utwory instrumentalne, jak na przykład "Sleeping Village" czy "Laguna Sunrise", to lubię dograć kilka partii na gitarze akustycznej, bo to po prostu fajnie brzmi. Ale niespecjalnie interesuje mnie ten instrument - mam około 30 gitar akustycznych, których praktycznie nigdy nie biorę do ręki.
Płyta "Sabbath Bloody Sabbath" różniła się stylistycznie od poprzednich. Zespół wyraźnie zmienił kierunek. Na krążku znalazło się więcej klawiszy i bardziej rozbudowane zostały aranżacje.
Ponieważ praca nad płytą "Black Sabbath Vol. 4" poszła nam jak po maśle i świetnie się nam pracowało, wróciliśmy do studia z zamiarem odtworzenia tego samego klimatu i uchwycenia tej samej energii. Ale niestety jakoś nam się to nie udało. Pisanie zupełnie mi nie szło, miałem twórczą blokadę, co doprowadzało mnie do szału. Byłem wykończony, bo chcieliśmy zrobić za dużo naraz. W końcu postanowiliśmy spakować sprzęt, wysłać wszystko z powrotem do Anglii i zrobić sobie kilka tygodni przerwy. Po tych kilku tygodniach rozpoczęliśmy poszukiwania odpowiedniego miejsca do pracy. Zależało nam na czymś klimatycznym. Wynajęliśmy cały Clearwell Castle, posiadłość w stylu gotyckim w Gloucestershire, która podobno była nawiedzona. Cały sprzęt rozstawiliśmy w piwnicach. Już za pierwszym podejściem wymyśliłem riff do "Sabbath Bloody Sabbath". To było niesamowite! Po tym riffie wszystko poszło nam dalej jak z płatka. Zaczęliśmy kombinować z klawiszami i pracować nad aranżacjami, które były zupełnie inne od tego, co wymyśliliśmy wcześniej.
W twojej grze jest coś jazzowego. Słychać to na przykład w utworze "Planet Caravan". Czy jest to jakaś dotąd nieodkryta strona Twojej muzycznej osobowości? Chciałbyś to bardziej rozwinąć?
Przecież ja od tego zaczynałem. Rozwijałem ten aspekt swojej gry, zanim jeszcze nagraliśmy pierwszą płytę. Graliśmy 12-taktowego bluesa, którego urozmaicałem jazzowymi solówkami. Cieszę się, że przeszedłem taką fazę, bo nauczyło mnie to więcej o gitarze i znacznie poszerzyło moje horyzonty. Teraz nie gram już jazzowych solówek, ale wciąż mi się one podobają. Jestem fanem Django Reinhardta i jego gypsy jazzu.
Na początku swej kariery miałeś wypadek przy maszynie do cięcia blachy i straciłeś dwa opuszki palców prawej ręki. Potem stworzyłeś nowy gatunek muzyczny i wypracowałeś swój własny, autorski styl, a nawet rozwinąłeś nowe brzmienie. Czy te stworzone przez Ciebie elementy ewoluowały na przestrzeni lat?
Moje brzmienie trochę się zmieniło. Teraz lepiej się czuję, grając na gitarach Jaydee i Gibsonach SG. Jeśli chodzi o wzmacniacze, zmieniałem je w swojej karierze dość często. Na początku używałem sprzętu Laneya, później eksperymentowałem z Marshallem, w trasie używaliśmy też Mesa Boogie. Dziesięć lat temu firma Laney zrobiła dla mnie wzmacniacz na specjalne zamówienie, a ostatnio rozmawiałem z nimi o nowym, ulepszonym modelu. Używałem też wzmacniaczy Engl i EVH, które są naprawdę dobre. Wypróbowuję nowy sprzęt w moim domowym studiu. Jeśli chodzi o technikę gry, to mogę powiedzieć, że w ciągu tych wszystkich lat na pewno udoskonaliłem swoje wibrato. No cóż, na początku moja technika była dość niezdarna (śmiech).
Czterdzieści lat temu zostałeś okrzyknięty ojcem chrzestnym heavy metalu. Czy jesteś dumny z tego tytułu? Coś takiego chyba zobowiązuje...
Oczywiście, że tak! I zgadzam się, że taki tytuł zobowiązuje. Nie siedzę jednak bezczynnie. Mam w zanadrzu kilka projektów, ale nie będę o nich mówił za wiele, powiem tylko, że pracuję nad... książką. Będą to moje wspomnienia (książka ma nosić tytuł "Iron Man" - przyp. red.). To wspaniale, że ludzie uważają mnie za ojca chrzestnego heavy metalu. Po prostu mnie to cieszy. Nie będę tu zbyt skromny i dodam, że z pewnością przyczyniłem się do stworzenia tego gatunku i nie mam zamiaru temu zaprzeczać!
Claire Davies
Zdjęcia: Joby Sessions