Boudewijn Bonebakker (Gingerpig)
Gingerpig to zupełnie nowa twarz pośród kapel grających klasycznego rocka, z jednej strony mocno inspirowana bluesem, z drugiej zaś śmiało sięgająca po rozwiązania bliższe zespołom progresywnym. Bez wątpienia warto zwrócić na nich uwagę, i to nie tylko dlatego, że szefem tego przedsięwzięcia jest Boudewijn Bonebakker, czyli gitarowa podpora nieodżałowanego Gorefest. Wywiad rozpoczęliśmy od wyjaśnienia kilku kwestii, związanych z tą holenderską deathmetalową legendą…
Naprawdę nie znoszę (a przy okazji mam o to spory żal), że "Soul Survivor" przedstawia się jako mój niemalże solowy hobby-projekt. To bezsensowny wymysł, który nie ma nic wspólnego z prawdą. Faktem jest przecież, że na wszystkich innych płytach Gorefest również pojawiało się sporo moich gitarowych solówek, które jakoś dziwnym trafem wcale nie sprawiły, by o innych materiałach mówiło się w ten sposób, by nazywało się je moimi solowymi projektami?
Od początku grałem w taki a nie inny sposób, a stało się tak w dużej mierze przez silny wpływ dążeń i upodobań muzycznych całego składu zespołu. Zdecydowana większość z nas kochała gitarowe solówki. Mieliśmy też ogromny szacunek do całej wieloletniej historii hard rocka i metalu, od Led Zeppelin do Thin Lizzy, od Iron Maiden po Metallice, od Trouble po Carcass, jak również do roli, jaką gitarowe solówki odegrały w historii rock and rolla.
Ja, Ed (Warby - perkusja - przyp. red.) oraz Frank (Harthoorn - gitara - przyp. red.) wspólnie napisaliśmy dla Gorefest całą masę materiału. Działo się to w czasach, kiedy sam Jan Chris był więcej niż szczęśliwy, że może wykorzystać ten stuff, dając upust swemu uwielbieniu dla Iana Astbury oraz The Cult. Jan Chris brał wtedy lekcje śpiewu, ale nie przynosiło to wcale zadowalających rezultatów. My też nie byliśmy mistrzami groove, w każdym razie na pewno jeszcze nie wtedy. Zresztą, bez wielkiej szkody dla zespołu, moim zdaniem. Staraliśmy się, rezultaty nie były oszałamiające. Postanowiliśmy zrobić krok naprzód. Wszyscy chcieliśmy spróbować pójść w nowym kierunku. W tamtym czasie każdy z nas mocno wierzył w słuszność dokonanego wyboru. Kapele w rodzaju Entombed czy Carcass czerpały inspiracje z podobnych źródeł. My tylko zrobiliśmy w tym eksperymencie o jeden krok dalej. Nie zapominaj, że już wcześniej, na znacznie lepiej przyjętym "Erase" wyraźnie słychać, że podążyliśmy w kierunku dźwięków typowych dla klasycznego rocka i metalu. Chcieliśmy połączyć stare z nowym, ponieważ wszyscy byliśmy wówczas głęboko przekonani, że death metal zaczyna gubić swą istotę, zatracać charakter. Frank i ja kupiliśmy gitary Les Paul, zaś Ed, który teraz przedstawia się jako główny obrońca metalowego oblicza Gorefest, wyraźnie okroił swój zestaw perkusyjny, przystosowując go do wymagań klasycznego rocka. A co ważniejsze, pozbył się swego drugiego, zapasowego zestawu bębnów. Postąpił tak z własnej, nieprzymuszonej woli, nikt go do tego nie nakłaniał (zresztą, nikt przecież nie byłby w stanie).
Wkrótce stało się więcej niż oczywiste, że za Gorefest stała grupa zatwardziałych fanów death metalu, którzy dobitnie dali do zrozumienia, że nie akceptują kierunku, w którym podążył zespół. W ten sposób, wewnątrz kapeli skutecznie zasiane zostało destrukcyjne ziarno niepewności. Jak się później okazało, było wciąż wszechobecne nawet po upływie tych 10 lat, po których postanowiliśmy reaktywować band. Ego większości członków zespołu (łącznie ze mną) zostało przez to wszystko ogromnie wzburzone. Wydarzenia te zachwiały również, i tak kruchą, równowagą sił, czy może raczej - żeby ująć to jaśniej - zaczęliśmy postępować względem siebie bardzo nie fair. Gdy tylko nadarzała się ku temu okazja, podważaliśmy nawzajem swoją wiarygodność, staraliśmy się osłabić reputację, wzmóc u pozostałych poczucie braku pewności siebie. Można by rzecz - czysta polityka. Jednego jestem pewien. W czasie, kiedy promowaliśmy na koncertach "Soul Survivor", kluby były wypełnione ludźmi po brzegi, pękały w szwach. Równie wielka grupa ludzi, jak ci, którzy znienawidzili nas za ten materiał, szczerze pokochała to, co zaprezentowaliśmy na tym albumie (z naciskiem na 'my'). Wydaje mi się, że na "Chapter 13" ponownie staliśmy się prawdziwym zespołem, zagraliśmy jak zespół. To album, który wykracza poza granice jednego stylu. Moim zdaniem, jest najlepszy ze wszystkich, jakie nagraliśmy jako Gorefest. Ten krążek jest w 100% zespołowy.
Po rozpadzie Gorefest, byłem kompletnie wyczerpany, dosłownie wydrenowany, totalnie zmęczony całym tym zamętem, hałasem, głośnym i ciężkim graniem. Zmęczyła mnie scena, zmęczyło mnie wszystko to, co się z nią nierozerwalnie wiąże, a dodatkowo fakt, że zostałem odstawiony w kąt (może stąd narodził się mit o tym, że nie lubię i nigdy nie lubiłem metalu). Pozbyłem się wszystkich swoich wzmacniaczy i zacząłem nauczać gry na gitarze klasycznej. Po tym wszystkim ani przez moment nie przyszła mi do głowy myśl o nawiązaniu ponownej współpracy z kimkolwiek z zespołu, czy to pod postacią czegoś takiego jak Blackstar, czy innego rock/metalowego projektu (przy okazji, o ile dobrze pamiętam, Jeff (Walker - przyp. red.) zapytał mnie kiedyś, czy nie chciałbym dołączyć do Blackstar), czy na przykład kapeli disco. Chciałem wyjść poza ten świat, więc wyszedłem.
Małgorzata Napiórkowska-Kubicka
Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka