Wśród Czytelników naszego magazynu raczej nie ma osoby, która nie zetknęłaby się z dźwiękami gitary Marka Radulego. Słuchając nagrań z trzech ostatnich dekad, bardzo często trafiamy na jego solówki, nie będąc świadomi tego faktu, bo są one sygnowane przeróżnymi nazwiskami i nazwami grup.
Kojarząc postać Marka z popularnymi zespołami, widzimy zaledwie wierzchołek góry lodowej, jaką jest jego wielowątkowa twórczość. Po jednym z koncertów formacji
Squad, który, jak przystało na ten skład, odbył się w jazzowym klubie w przesympatycznej, niemal familijnej atmosferze - poprosiłem Marka o udzielenie wywiadu. W napiętym kalendarzu znalazł lukę i ustaliliśmy termin. Poszedłem na umówione spotkanie, mając urządzenie uwieczniające słowa w jednej kieszeni i kartkę z pytaniami w drugiej. Szybko zorientowałem się, że notatki mogę wyrzucić do kosza i cieszyłem się, że dyktafon ma pojemną pamięć. Poniższy tekst to fragmenty naszej miło przeciągającej się rozmowy. To historia młodego, dobrze zapowiadającego się rockowego perkusisty stającego się znakomitym gitarzystą, cenionym sidemanem, kompozytorem, aranżerem i nauczycielem gry, którego warsztaty przyciągają rzesze młodych muzyków.
Kiedy zafascynowała cię muzyka?
W domu zawsze było dużo instrumentów, były gitary, jakieś akordeony, więc nauczyłem się grać bardzo wcześnie. Bodajże pierwszym instrumentem, na którym się nauczyłem grać, był akordeon. Przełomem była szósta klasa podstawówki - wtedy zaczęło się szaleństwo. Zobaczyłem perkusję i od razu wiedziałem, że muszę na tym instrumencie grać.
Wtedy poszedłeś do szkoły muzycznej na perkusję?
Tak. Wiedziałem, że wykształcenie i wiedza muzyczna nabyta w szkole będzie nieodzowna. Moim głównym instrumentem była perkusja. Kompletnie oszalałem na punkcie tego instrumentu i ćwiczyłem po kilkanaście godzin dziennie, ile się tylko dało. Równolegle zainteresowałem się też gitarą, ale na początku bardziej z ciekawości niż z potrzeby. Szkoła muzyczna to był mój szalony czas, bo mieszkałem w Kędzierzynie-Koźlu, a do średniej szkoły muzycznej w Opolu dojeżdżałem codziennie pociągiem czterdzieści kilometrów.
Jakie były twoje ulubione zespoły w tamtym okresie?
Black Sabbath, Deep Purple, Led Zeppelin, Pink Floyd, czyli klasyka rocka. Równolegle słuchałem muzyki jazzowej pod kątem gitary. I to było kompletne rozdwojenie jaźni: jako perkusistę interesował mnie rock, jako gitarzystę - jazz.
Zacząłeś poszukiwać własnej drogi między rockiem i jazzem?
Byłem rozdarty pomiędzy tymi światami i to rozdarcie niestety zostało do dzisiaj. Fascynowali mnie tacy perkusiści, jak John Bonham, Ian Paice, Billy Cobham, jednocześnie słuchałem takich gitarzystów, jak Joe Pass, Wes Montgomery, George Benson. Dopiero potem powoli - przez Ala Di Meolę i gitarzystów późnych lat 70. - zacząłem wdrażać się w gitarę fusion. A im bardziej w fusion, tym bardziej w przesterowane brzmienia, coraz bliżej rock and rolla.
Kto jeszcze był dla ciebie ważny w tamtym czasie?
Na przełomie dekad 1970-1980 byłem wspierany muzycznie przez Jana Cichego, który grał w zespołe Extra Ball - był świetnym basistą i dobrym duchem środowiska opolskiego. Wcześniej, w czasach ruchu amatorskiego, moim wielkim mentorem i przyjacielem muzycznym był Przemysław Niemiec. W szkolnym zespole Navigare, w którym dostawałem nagrody jako perkusista, grałem z gitarzystą Mirkiem Gralem, który później tworzył z Piotrem Iskrowiczem grupę Bank.
Od kiedy datujesz profesjonalną karierę?
W roku 1982 dowiedziałem się, że w Poznaniu odbywa się przesłuchanie do nowo formującej się grupy byłej wokalistki grupy Lombard, Wandy Kwietniewskiej. Po przesłuchaniu zostałem gitarzystą grupy Banda i Wanda i tak to się zaczęło. Nagrywając pierwszą płytę, zaaranżowałem piosenki Wandy. Szukaliśmy drugiego gitarzysty i znaleźliśmy Jacka Krzaklewskiego. Stworzyliśmy razem bardzo dobry duet gitarowy. Mieliśmy świetnego bębniarza Andrzeja Tylca, na basie grał Henio Baran. Wokal w wydaniu zbuntowanej Wandy był podówczas miażdżący. Poza tym Wanda jako postać sceniczna szokowała rockandrollowym wizerunkiem i witalnością. Do dziś przyjaźnimy się nie tylko z powodów zawodowych. Z Bandą udało się sporo zrobić, ale były to lata morderczej eksploatacji w trasach, czasem po trzy koncerty dziennie. Nagraliśmy dwie płyty i muzykę do serialu dla młodzieży "Siedem życzeń".
Twoja solówka w piosence "Fabryka marzeń" z pierwszej płyty Bandy i Wandy to pierwszy zarejestrowany w Polsce fragment grany tappingiem.
Zwariowałem na punkcie Eddiego Van Halena, kiedy miałem jeszcze Gibsona ES-175. To pierwszy fragment zarejestrowany wizualnie, bo w Polsce już kilku ludzi tak grało i poznaliśmy się wszyscy. Mój ojciec grał tą techniką - wciąż mam w głowie jakąś starą węgierską melodię graną na gitarze za pomocą dwui trójdźwięków uderzanych na gryfie prawą i lewą ręką.
Z kim grywałeś jako sideman?
Lata 1985-1990 to współpraca z Tadeuszem Nalepą, Jackiem Skubikowskim, Zbyszkiem Wodeckim, Krzysztofem Krawczykiem, Majką Jeżowską i Grażyną Łobaszewską. Miałem dużo pracy, bo dyspozycyjnych muzyków, którzy mieli sprzęt i umieli grać, nie było wtedy wielu. Kciuk Surzyn Band, w którym grałem, został w pewnym okresie dołączony jako sekcja do Tadeusza Nalepy, czego owocem była płyta "Absolutnie". To jeden z piękniejszych rozdziałów mojego życia. Bardzo mnie podbudowała opinia Tadeusza o mojej grze, bo ja do dziś mogę powiedzieć, że nie do końca czuję się gitarzystą w pełni bluesowym. Gitarę postrzegam jako trudny instrument i więcej czasu poświęcam na pracę nad brzmieniem aniżeli nad biegłością. Dobry ton to połowa sukcesu.
Z potężnym brzmieniem twojej gitary mamy do czynienia na płycie "Biała armia" zespołu Bajm z roku 1990. Jak ono powstało?
Rafał Paczkowski wykręcił je z małego pudełka. Ja z moim Stratem z przetwornikami EMG oraz urządzeniem Rocktron Tom Scholz i Rafał z potężną wiedzą produkcyjną - oto cały sekret. Najlepsze brzmienie, jakie miałem na płycie, zarejestrowano wcześniej - mam na myśli album "You Are The One" zespołu Baden Baden. Tam były dwa Marshalle JCM800. Grałem wtedy na Ibanezie o konstrukcji neck-thru z układem aktywnym. Podobnie brzmiały wtedy gitary grupy Scorpions. Moje nieszczęście polegało na tym, że to było nagrywane dla Szwedów i ze względu na ich komplikacje podatkowe nie pojawiło się tam moje nazwisko.
W okresie współpracy z Bajmem powstał projekt Three Generations Trio i płyta "Live In Jazz Club Pinokio".
Grywałem wtedy ze Zbigniewem Lewandowskim i Wojtkiem Pilichowskim. To koncert zarejestrowany przez przypadek dzięki (nieżyjącemu już) Przemysławowi Kućko, szczecińskiemu realizatorowi. Nagrał go na dyktafonie reporterskim wpiętym bez naszej wiedzy w stół mikserski. Ten materiał jest do dziś bardzo chętnie słuchany przez młodych gitarzystów improwizujących i właściwie nie ma się czego wstydzić, bo to były pionierskie czasy dla tego typu gatunku w Polsce. Zagrałem też na solowej płycie Zbyszka Lewandowskiego "Levandek". Są tam moje dwie kompozycje "Johann" i "Radom". Wtedy poznałem Zbyszka Jakubka, Marka Napiórkowskiego, Tomka Grabowego, Grażynę Łobaszewską, z którą zresztą później pracowałem wraz z Wojtkiem Pilichowskim i znakomitym klawiszowcem Januszem Skowronem.
Jak wspominasz Budkę Suflera?
W grudniu 1992 roku w dwa dni nagrałem cztery utwory na płytę "Cisza", w tym utwór "Młode lwy", który został moją wjazdową wizytówką. Grałem w tym zespole dziesięć lat. Pięć pierwszych lat to wspaniały okres wytężonej pracy, zgrywania grupy i oczekiwania na sukces. Relacje były bardzo dobre, lubiliśmy ze sobą przebywać, szanowaliśmy się wzajemnie, wspólnie ciężko pracując i poszukując odpowiedniej formuły zespołu. Po jej znalezieniu powstała płyta "Nic nie boli, tak jak życie" (1997), która mogła się podobać nie tylko ze względu na "Takie tango". To zbiór utworów ze świetnymi tekstami Andrzeja Mogielnickiego. Potem było już tylko gorzej.
W tamtym okresie powstała twoja znakomita solowa płyta "Meksykański symbol szczęścia".
Po sukcesie albumu "Nic nie boli, tak jak życie" miałem czas, możliwości i środki, żeby zająć się swoimi wartościami artystycznymi i własną wypowiedzią. Zaprosiłem muzyków, których poznałem na przestrzeni dziesięciu lat - zagrali tam Wojtek Pilichowski, Piotr Sztajdel, Tomek Bidiuk, Piotr Bańka, Zbyszek Lewandowski, Michał Dąbrówka, José Torres i Mietek Jurecki. Wypuszczając płytę w 1998 roku, postawiłem kamień milowy, od którego podążam swoją niekomercyjną ścieżką. Kiedy zaczynałem nagrywać "Meksykański symbol szczęścia", przyszła świadomość, że trzeba kończyć okres hulanki i przygotowywać się do czegoś, co będzie moim nowym rozdziałem.
Czy okres po Budce to również życiowa po-budka?
W 2003 roku rozpocząłem samodzielną działalność artystyczną, sygnując przedsięwzięcia swoim nazwiskiem. Sprzedałem wszystkie instrumenty i wzmacniacze, na których grałem w tamtych latach, i zmieniłem wizerunek. Na dobre przestałem uczestniczyć w imprezach "masowej zagłady". Podążając za głosem serca, bez względu na pieniądze, zawsze starałem się uprawiać to, co było zgodne z moim sumieniem. W tym okresie pasja i możliwość grania muzyki instrumentalnej i improwizowanej wymusiła na mnie konieczność wzmożonego ćwiczenia na gitarze, nawet po parę godzin dziennie.
Doliczyłem się co najmniej ośmiu składów, których byłeś uczestnikiem bądź założycielem w ostatnich latach: Squad, ?R2, Funk dE Nite, Carrantuohill, Trio Krzysztofa Ścierańskiego, Kwartet Zbigniewa Jakubka, Laboratorium, The Colors. Wygląda na to, że dobrze czujesz się w różnych stylistykach.
Współpraca z artystami formatu Krzysztofa Ścierańskiego, Wojtka Pilichowskiego, Zbigniewa Jakubka, Janusza Grzywacza i Marka Stryszowskiego oraz z wieloma innymi osobami, z którymi miałem okazję muzykować, to bez wątpienia największy motor napędowy mojego obecnego rozwoju artystycznego. Przyjaźń z Wojtkiem Pilichowskim, z którym tworzymy jeden organizm muzyczny, oraz możliwość "terminowania" u Krzysztofa Ścierańskiego, z którym tworzę jego trio i zespół The Colors - to bardzo znaczące wyróżnienia, z których czerpię olbrzymią radość. Przez osiem lat pracy w klubach zagrałem co najmniej sześćset koncertów potwierdzonych dokładnym kalendarzem prowadzonym przez mojego przyjaciela Krzysia Wasilewskiego, który jest twórcą mojej strony www.raduli.info.
Ostatnio uczestniczysz w projekcie Chopin Klasycznie, Jazzowo, Rockowo. Grałeś muzykę naszego kompozytora między innymi pod piramidami w Gizie i podczas Dnia Polskiego na Expo w Szanghaju. Jak czujesz się w tym przedsięwzięciu?
To cudowny zbiór muzyków i świetna idea, choć osobiście dla mnie nieco odległa, bo nie ma tam miejsca na improwizację. To rockowe granie w oparciu o wzorce neoromantyczne - rodzaj interpretacji wymagającej dyscypliny i uporządkowanej współpracy wszystkich muzyków. Osią przedsięwzięcia jest wirtuoz i mój serdeczny przyjaciel Jacek Królik, a towarzystwo Rysia Sygitowicza i pozostałych muzyków było dla mnie zaszczytem.
Klamrami twojej solowej działalności w ostatnich latach są dwie płyty: Squad "Live In Jaworki 2003" i wydany w tym roku na DVD koncert ?R2 z gościnnym udziałem Wojtka Olszaka. Skąd pomysł na ponowne nagranie koncertu w tym samym miejscu?
Muzyczna Owczarnia w Jaworkach to magiczne miejsce. Przez dziesięć lat istnienia tego klubu zagrali tam najwybitniejsi muzycy z naszego kraju i nie tylko. Możliwość rejestracji i wydania w formie DVD koncertu zespołu ?R2 w tym miejscu to globalne podsumowanie okresu mojej samodzielnej działalności muzycznej. Mam również nadzieję, że to ostatnie wydawnictwo, w którym umieszczam utwory takie jak "DB" czy "Johann". Mam już w głowie nową muzykę.
Grałeś jazz, rock, pop, a nawet muzykę klasyczną, wykorzystując rockowe środki artykulacji. Jak określiłbyś swoją stylistykę?
To, w czym obecnie funkcjonuję, to świat jazzu. Może ktoś nazwie to nieporozumieniem, ale tam gdzie mamy do czynienia z muzyczną improwizacją, czyli procesem twórczym odbywającym się na żywo, mamy de facto do czynienia z muzyką jazzową. Ja jednak nie jestem gitarzystą stricte jazzowym, gdyż moja stylistyka wywodzi się z muzyki blues-rockowej. Fakt, że środowisko jazzowe mnie akceptuje, to wynik pracy i dobrej komunikacji. Znalazłem sobie jakiś klucz pomiędzy tymi światami, ale moje granie nie jest ani jazzowe, ani rockowe - staram się grać swoją osobistą nutę.
Jakich gitarzystów słuchasz z przyjemnością?
Lubię wczesne lata 70. w gitarze rockowo-bluesowej. Eddie Van Halen, Eric Clapton, Gary Moore, Steve Lukather, Allan Holdsworth - to gitarzyści najczęściej przeze mnie słuchani. Z jazzu: Pat Metheny, John Scofield, Mike Stern, Kenny Burrell, Joe Pass, Wes Montgomery, Scott Henderson, Michael Landau - to artyści, którzy w mojej głowie pozostawili bardzo wiele. Scofielda i Metheny’ego mogę słuchać absolutnie zawsze i wszędzie. Postacią szczególną jest Jeff Beck - gitarzysta bezwzględnie fascynujący mnie nieprawdopodobnym brzmieniem i sposobem grania.
Jakie masz plany na najbliższą przyszłość?
Chcę popracować nad solową płytą, ale nic mnie nie goni i dam sobie na to tyle czasu, ile będzie trzeba. Chciałbym znowu zacząć komponować muzykę w oparciu o nowe doświadczenia wyniesione z ośmiu lat muzykowania z wybitnymi artystami.
Jakie są twoje narzędzia pracy?
Dziś podstawą są gitary Suhr, wzmacniacze lampowe Custom Audio Electronic oraz Prodigy. Do tego kolumny Rivera i Fender uzbrojone w głośniki Celestion Vintage 30. Mam trzy gitary Suhr - Scott Henderson Signature, półpudło (archtop) i model zbudowany na bazie gitary Mike’a Landaua. W tej gitarze powróciłem do aktywnego zestawu przetworników EMG - takiego, jakiego używałem kiedyś przez kilkanaście lat w Stratocasterze. Godin Multiac służy do uzyskiwania czarodziejskich dźwięków: syntezatora, gitary akustycznej i gitary jazzowej. Mam też gitarę akustyczną Cole Clark, Takamine z nylonowymi strunami i dwa klasyki - Gibsona Les Paula i Fendera Stratocastera. Techniczną stroną moich instrumentów zajmują się znakomici lutnicy, z którymi przyjaźnię się od lat: Jarosław Bąk, Wiesław Długosz i Stanisław Jopek.
Czym według ciebie należy się kierować, wybierając instrumenty i sprzęt?
Ważną kwestią sprzętową jest to, żeby dobierać gitarę i wzmacniacz pod kątem preferencji muzycznych, a także możliwości. Najlepiej spójrzmy, na czym gra nasz mistrz, i spróbujmy znaleźć coś podobnego w ramach swoich możliwości. Inną metodą może być zakup takiego sprzętu, na którym nam się po prostu dobrze gra, i to bez względu na wzorce. Dobierajmy aparaturę także pod względem kubatury, tak żeby transport nie był kłopotliwy. Żadną sztuką jest kupić kolumnę czterogłośnikową, wstawić ją na czwarte piętro, a na próbie grać na jakimś małym bzyczącym pudełku. Moim kryterium wyboru sprzętu była maksymalnie wysoka jakość i skuteczność przy minimalnej wadze.
Co znajdziemy w twoim pedalboardzie?
Zawartość mojego pedalboardu zmienia się w zależności od tego, w jakim projekcie uczestniczę. Lubię efekty Xotic AC Booster, Xotic RC Booster, Roger Mayer Voodoo-Vibe, Roger Mayer Voodoo-1, Fulltone Octafuzz, T-Over Booster (zrobiony specjalnie dla mnie). Czasem stosuję chorus Boss CH-1, który tak ładnie zniekształca, że dziś to jest już brzmienie oldskulowe. Używam również kaczki Custom Audio, pedału głośności oraz tunera firmy Korg. Do samplowania sekwencji służy mi looper Bossa. Pozycja obowiązkowa w racku to regulator napięcia Furman (stabilizujący i "czyszczący" prąd płynący do wzmacniacza). Od wielu lat używam również efektu Yamaha UD-Stomp. Jest to linia opóźniająca z czterema delayami zaprojektowana przez Allana Holdswortha, ale najważniejszym elementem jest mikser liniowy Suhra tworzący pętlę równoległą w miejscu pętli seryjnej wzmacniacza.
Wypracowałeś efektowny sposób wykorzystania syntezatora gitarowego...
To mi zajęło parę lat. Mam dwa syntezatory - pierwszy to Roland GR-30, który po wypróbowaniu różnych konwerterów i modułów okazał się wystarczający do moich zastosowań. Przez niego łączę się z modułem brzmieniowym Korg Triton, w którym mam pady, sekwencje, arpeggia. Lubię brzmienia orkiestrowe, chóry i arpeggiatory grające pewne sekwencje służące czasem jako źródło inspiracji. Do ich zapętlania służą dwa zsynchronizowane ze sobą procesory Lexicon Jam Man. Do gitary akustycznej stosuję przedwzmacniacz Golden Age Project Pre 73. Wszystko to jest sterowane gitarą Godin Multiac, a całość jest nagłaśniana aktywną kolumną Box Electronics AMS-150. Cały ten sprzęt funkcjonuje prawidłowo dzięki opiece technicznej mojego serdecznego przyjaciela Krzysztofa Kłosa.
Wielu gitarzystów narzeka na latencję konwertera MIDI. Nie przeszkadza ci to?
W ogóle mi to nie przeszkadza, bo nie używam barw typu lead do solówek, tylko pady i smyczki do tworzenia tła i przestrzeni. Tu opóźniony atak czy narastanie dźwięku wynika z charakteru tych brzmień. Lead służy mi czasem jako dobarwienie, drugi plan obok brzmienia gitary akustycznej czy elektrycznej.
Co według ciebie jest ważne w graniu na gitarze?
Najważniejszy w tej dziedzinie jest dobry ton, a to nie tylko kwestia posiadania dobrego instrumentu i wzmacniacza. Dobry ton to dobra artykulacja, fraza, wibrato, bending - wszystko to wynika z ręki. Oczywiście im ma się lepszy instrument i wzmacniacz, tym lepiej słychać (a więc może się zdarzyć, że bardziej bezlitośnie zostaniemy obdarci ze złudzeń). Często w młodym wieku panuje przekonanie, że jak się zagra głośno, to wszystko się uda. Natomiast trzeba sobie uświadomić, że im głośniej gramy, tym głośniej słychać nie tylko to, co umiemy, ale przede wszystkim to, czego nie umiemy. Pracując nad brzmieniem, musimy pamiętać również o dynamice. Kolejny element to poczucie rytmu i czasu. Jeżeli masz dobre poczucie rytmu, stawiasz wartości nut w odpowiednich częściach taktu, korzystając z pauz i oddechów w muzyce, to masz szansę grać z tak zwanym smakiem. Muzycy, którzy nie mają świadomości rytmicznej, prędzej czy później będą musieli cofnąć się do podstaw, żeby zrozumieć, co to jest rytm, bo dobra znajomość rytmu to w konsekwencji dobre brzmienie.
Niektórzy młodzi gniewni odrzucają wzorce nie tylko w życiu, ale również w muzyce. Czy to właściwy kierunek?
Trzeba mieć swojego mistrza, nawet na etapie bardzo zaawansowanej wiedzy. Nie należy się wstydzić, że wzorujemy się na kimś, bo świat - nie tylko muzyczny - oparty jest na wzorcach. Próba rozwoju pozbawiona wzorców może w konsekwencji prowadzić do porażek, załamań i frustracji. Krótko mówiąc: warto mieć swojego mistrza.
Co mógłbyś doradzić młodym gitarzystom?
Jeżeli mógłbym doradzić cokolwiek jakiemukolwiek gitarzyście, to powiedziałbym, żeby przerobił od początku do końca przynajmniej jedną szkołę gitarową. Polecam np. Artura Lesickiego, Leszka Cichońskiego czy zagranicznych gitarzystów - chociażby szkoły sygnowane przez Steve’a Morse’a czy Erica Johnsona. Jeżeli chcemy grać jak Petrucci, należałoby przerobić jego "Rock Discipline". Niektóre z podanych ćwiczeń zostaną i przydadzą się, niektóre nie, ale przerobienie wielu spowoduje, że będziemy mieli większe zaplecze. Ważne jest również przyswajanie sobie dziedzin ogólnomuzycznych, znajomość specyfiki innych instrumentów oraz takich dziedzin jak harmonia i aranżacja. Najczęstszym błędem popełnianym przez wszystkich uczących się instrumentalistów jest powtarzanie ćwiczeń, które już się opanowało, i doprowadzanie ich do jakiegoś zawrotnego tempa zamiast uczenia się nowych. Nabyta wiedza, świadomość i doświadczenie pozwolą nam wyrażać się swobodnie na swoim instrumencie.
Jest wielu posiadaczy instrumentów, ale niewielu muzyków...
Praktycznie każdy może dziś mieć gitarę, ale nie wszyscy rozumieją ideę tworzenia muzyki. Prócz samego grania w moim pojęciu ważne jest, by być komunikatywnym i otwartym człowiekiem. Praca w zespołach powinna opierać się na koleżeńskich relacjach, gdyż jak mawiał Count Basie: "muzykę tworzy się jedynie z przyjaciółmi". Nie jest ważne, czy grasz szybko czy wolno, ważne jest to, czy masz przekaz i czy wzbudzasz emocje w słuchaczu. Doświadczenie i wiedza kształtują się na przestrzeni wielu lat pracy - trzeba być konsekwentnym i cierpliwym. Im dłużej grasz, tym jest łatwiej opowiadać na swoim instrumencie. Ale trzeba mieć co opowiadać... I tego życzę wszystkim muzykom - aby mieli jak najwięcej do powiedzenia.
Wojciech Wytrążek