Po premierze dziesiątego albumu studyjnego grupy Manic Street Preachers "Postcards From A Young Man", udaliśmy się do Cardiff, żeby spotkać się z frontmanem tego brytyjskiego zespołu. James Dean Bradfield, bo o nim tu mowa, wciąż jest wierny formie sztuki, którą wybrał wiele lat temu na początku swojej muzycznej drogi. Ten zdeklarowany rockman gotowy jest zawzięcie bronić rocka przed tymi wszystkimi, którzy wieszczą jego rychły upadek...
Pierwszy singiel zespołu z 1991, który szybko stał się przebojem, kończył się słowami: "Żyjemy w miejskim piekle. Niszczymy rock and rolla" (ang. We live in urban hell. We destroy rock and roll). Przez ostatnie dwadzieścia lat zespół swoją twórczością starał się nie dopuścić do zrealizowania tego proroctwa, skutecznie walcząc w obronie starego, dobrego rock and rolla. Na pierwszej linii frontu stał i nadal stoi właśnie
James Dean Bradfield.
Manic Street Preachers powstał w Południowej Walii pod koniec lat 80. Podczas jego dwudziestoletniej historii pojawiło się i przeminęło wiele mód, trendów, a nawet całych gatunków muzycznych. Mimo to
Manic Street Preachers ze swoimi siarczystymi, rockowymi riffami i prostymi, szlachetnymi solówkami nie mieli problemu ze znalezieniem odbiorców.
"Naszym zamiarem nigdy nie było podążanie za muzycznymi modami" - zapewnia nas Bradfield. Ich najnowszy album
"Postcards From A Young Man" to zupełnie inna płyta niż poprzedni krążek zatytułowany
"Journal For Plague Lovers" (2009). Na płycie
"Journal For Plague Lovers" znalazły się teksty gitarzysty Richeya Edwardsa, który zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach w 1995 roku. Płyta, choć muzycznie doskonała, penetrowała raczej mroczne tematy. Natomiast
"Postcards From A Young Man" w swych pełnych euforii popowych utworach i klasycznych rockowych melodiach wieszczy odkupienie dawnych błędów. Tym sposobem jest stylistyczną kontynuacją najlepiej sprzedającego się albumu tej grupy zatytułowanego
"Everything Must Go".
Jak powstał materiał na płytę "Postcards From A Young Man"?
Żeby odpowiedzieć na to pytanie, muszę nawiązać do naszego poprzedniego, dziewiątego albumu. Cały materiał na krążek "Journal For Plague Lovers" był gotowy - napisał go Richey Edwards. Oprócz tego mieliśmy jeszcze może ze dwa nowe utwory, w tym "Golden Platitudes", kawałek napisany przez naszego basistę Nicky’ego Wire’a. A zatem podczas nagrania "Journal For Plague Lovers" byliśmy po prostu zespołem grającym to, co wymyślił Richey. Było więc tak, że Nicky po raz pierwszy w życiu nie napisał na tę płytę żadnego tekstu, był jedynie muzykiem grającym coś, co mu się narzuca. A ponieważ dysponuje on dużym potencjałem twórczym, to nic dziwnego, że nie mógł usiedzieć spokojnie. Naturalną koleją rzeczy był więc fakt, że już wtedy zaczął pisać teksty na następną płytę. Zanim wyruszyliśmy w trasę po Ameryce we wrześniu 2009 roku, mieliśmy już sporo gotowego materiału. To było trochę dziwne, a nawet schizofreniczne doświadczenie. Nagrywaliśmy mroczny album opowiadający o poplątanej rzeczywistości i jednocześnie pracowaliśmy nad materiałem optymistycznym, o bardziej eskapistycznej naturze. Chcieliśmy chyba zachować równowagę psychiczną. Taka już jest natura naszego zespołu, że mamy ciemniejszą i jaśniejszą stronę. To dzięki naszej ciemniejszej stronie powstały albumy "Journal For Plague Lovers" i "The Holy Bible". Natomiast naszej jaśniejszej stronie zawdzięczamy płyty "Everything Must Go", "Send Away The Tigers" i ostatnio wydana "Postcards From A Young Man".
Kto cię inspirował muzycznie przy tym krążku?
Jeśli chodzi o gitarzystów, to byli to moi idole: Stuart Adamson i Steve Jones, a także John McGeoch z Siouxsie And The Banshees i Magazine. Wydaje się, że między tymi muzykami istnieje wielka przepaść, choć Stuart Adamson jest pewnego rodzaju pomostem między nimi, tak jak Bill Nelson z Be-Bop Deluxe. W pewnych fragmentach na naszym (siódmym z kolei) albumie "Lifeblood" wyraźnie słychać te wpływy, choć cały ten krążek jest dość chłodny i surowy.
Jak myślisz, dlaczego płyta "Lifeblood" nie odniosła sukcesu?
Myślę, że jeśli odkryliśmy już swoje dwie strony, to niepotrzebnie szukaliśmy tej trzeciej. Zawsze uważałem, że to dobrze, gdy zespół nagra coś wbrew swojej naturze, ale czy naprawdę potrzebujemy kolejnej wersji samych siebie? Nie jestem tego do końca pewien, ale dwie wersje wystarczą: mroczna i optymistyczna. To pomogło nam przecież przetrwać jako zespół. Jeśli potrzebowaliśmy odmiany, wystarczyło zmienić prowadzącego, że tak powiem (śmiech).
Czy po płycie "Lifeblood" potrzebowaliście zredefiniować pewne wartości?
"Lifeblood" to album, na którym nic nie kipiało, nie było momentów zapalnych, a my przecież zawsze lubiliśmy używać dosadnych słów oraz mocnych i może nieco pretensjonalnych określeń. Prywatnie bardzo lubimy teoretyzować - czy to na tematy polityczne, czy muzyczne - ale jeśli pójdzie się w teoretyzowaniu o krok za daleko, można wtedy stracić obiektywny osąd. Po prostu nie możemy za bardzo się wymądrzać i przesadzać. Myślę, że najlepsze rzeczy nagrywamy wtedy, gdy jesteśmy na całkowitym luzie, a do tego pretensjonalni i głupi. Przykładem może być piosenka "You Love Us", która z jednej strony jest odważna i zuchwała, a z drugiej trochę szalona. Dzięki temu w pewnym sensie wychodzi ona poza samą siebie. My wywodzimy się z klasy pracującej, z rodzin robotniczych zamieszkujących doliny południowej Walii. Jesteśmy produktem krainy ukształtowanej przez przemysł, przez ludzi, którzy swe idee zamieniali w czyn, w materię. Jeśli usuniemy z naszych piosenek ten fizyczny, szlachetny element i odetniemy się od naszych korzeni, to stracimy niezwykle ekscytującą część naszej natury. Owszem, mamy mocne korzenie punkrockowe, ale też pochodzimy ze środowiska bardzo uporządkowanego, pretensjonalnego i trochę zaściankowego. Połączenie tych sprzeczności czasami daje ciekawe efekty, choć niekiedy sprowadza nas na manowce. Innymi słowy, jeśli po pół godzinie grania piosenka nie zaskoczy, dajemy sobie z nią spokój. W utworze musi być rockandrollowy pazur, a więc to coś, co nas nakręcało, gdy byliśmy młodzi. Trzeba pamiętać, że sam rock już nie wystarczy, musi być jeszcze roll - czyli piosenka musi się po prostu kołysać i kręcić. Dlatego Guns N’ Roses byli tacy genialni. Nie byli tylko zespołem metalowym, ale też rockowym. Myślę, że w dzisiejszych czasach trochę nam tego brakuje.
Czyli wróciliście do korzeni. Znowu zaczęliście być wierni zasadom etyki pracy, które prezentowaliście przy nagrywaniu trzech pierwszych płyt?
Myślę, że na nowo odkryliśmy, co to znaczy być w zespole. Jeśli gra się razem tyle lat co my, to nie uniknie się kryzysów. Poważną przemianę przeszliśmy już podczas nagrywania płyty "Send Away The Tigers" w 2007 roku. Przypomnieliśmy sobie, jak to jest siąść i po prostu razem grać. Daliśmy się poprowadzić intuicji. Kiedy pozwoliliśmy jej przejąć kontrolę, przestaliśmy się tak cackać z całym procesem nagrywania. Znowu się w sobie zakochaliśmy. Do dziś nie możemy się nacieszyć tym, że jesteśmy razem w zespole! Niestety jest coś, co przeszkadza nam w pełni cieszyć się muzyką. Kontakt z mediami zawsze był dla nas ważny - ważne było to, co pisali o nas dziennikarze. Ostatnio jednak dziennikarze muzyczni wolą rozmawiać o kondycji przemysłu muzycznego, zamiast o samej muzyce, jaką tworzą artyści. Obecnie jest wielu komentatorów, którzy mówią ci, jak bardzo ten cały przemysł muzyczny jest zepsuty i dokąd zmierza. A ja myślę, że muzyka powinna bronić się sama i tylko ona mnie interesuje. Taka właśnie myśl przyświecała nam podczas nagrywania. Pewnie to brzmi nieco pompatycznie, ale tak właśnie podeszliśmy do tematu w studiu. Nie chcemy rozmawiać o platformach cyfrowych ani o tym, jaki wpływ wywarła globalna wioska na muzykę. Chcemy po prostu nagrywać album, który będzie spójną całością i który stanie się częścią spuścizny kulturowej. Tak przynajmniej było dawniej.
Czy uważasz, że dzisiejsza muzyka nie ma już tak dużego wpływu na ludzi i że nie inspiruje ich jak kiedyś?
Gdy byłem młody, album grupy Sex Pistols "Never Mind The Bollocks" zrobił na mnie takie wrażenie, jak obraz "Guernica" Pabla Picassa. "Let It Be" The Beatles miało większy wpływ na ludzkość niż "Mona Lisa" w okresie renesansu. Muzyka zajmowała kiedyś bardzo ważne miejsce w ogólnie rozumianym krajobrazie kulturalnym, była częścią ważnego dziedzictwa. Próbujemy więc bronić albumu jako formy sztuki, stając w obronie muzyki rockowej w ogóle. Możliwe, że to zupełnie bezcelowe zajęcie, ale się nie poddamy.
Obrona rocka jako formy sztuki to dla was nie pierwszyzna. Na początku lat 90., kiedy pojawiła się moda na indie rocka, stwierdziłeś, że prawdziwy rock jest jedynym gatunkiem, któremu możesz być wierny...
Nic innego nie potrafilibyśmy grać. Ta muzyka jest nadal bardzo ważna i wciąż potrafi pobudzić tę część naszego umysłu, która na co dzień pozostaje uśpiona. Dla nas wybranie rocka było pewnego rodzaju buntem. Kiedy zaczynaliśmy, w Wielkiej Brytanii królował heavy rock. My słuchaliśmy amerykańskiej grupy Public Enemy. Zazdrościliśmy im. Wokół pełno było inspiracji. Płyta "Infected" Matta Johnsona miała na mnie taki sam wpływ, jak czytanie "La Nausée" (Mdłości) Jeana-Paula Sartre’a. Zresztą po tę książkę sięgnąłem właśnie dzięki Mattowi Johnsonowi. Właśnie to wzajemne inspirowanie się i przenikanie jest kluczowe dla tworzenia nowych dzieł. Johnsona zainspirowała książka Sartre’a i nagrał album, a ja posłuchałem albumu i zapragnąłem przeczytać książkę. W taki oto sposób krąży kulturowe dziedzictwo - wszędzie są cytaty z różnych dzieł, trzeba tylko być uważnym. Kultura się odnawia, a kiedyś to muzyka była nośnikiem ważnych treści.
Na okładce waszej pierwszej płyty "Generation Terrorists" można znaleźć cytaty z Karla Marksa, Chucka D i Valerie Solanas. Czy jest to nawiązanie do inspiracji?
Wielu ludzi źle to zinterpretowało. Jest moda na odwrócony snobizm: ludzie uważają, że nie wypada rzucać znanymi nazwiskami i obnosić się wiedzą. Tymi cytatami chcieliśmy coś dodać do ogólnego przesłania płyty. Z pewnością nie jest to klub czytelniczy, w którym chcielibyśmy się pochwalić ulubionymi pisarzami.
Czy przez te wszystkie lata zmienił się sposób, w jaki tworzycie nowe utwory?
Tak naprawdę niewiele się zmieniło. Nicky najpierw daje mi teksty. Dwa tygodnie wcześniej przedstawia mi ogólny zarys utworu, mówi, o czym będzie traktować i jaki będzie tytuł. Tytuły mnie nakręcają - sam nie wiem dlaczego. Są jednak rzeczy, które się zmieniły - myślę, że na lepsze. Nicky napisał słowa i część muzyki do piosenki "Your Love Alone Is Not Enough" (pierwszy singiel z płyty "Send Away The Tigers"), a ja to później dokończyłem. To było naprawdę dobre, bo na takiej samej zasadzie współpracowaliśmy z Seanem. Z kolei utwór "Golden Platitudes" z najnowszej płyty został napisany w całości przez Nicky’ego. Trochę dziwnie się czułem, uświadamiając sobie fakt, że nie ma tam mojego wkładu - byłem tylko gitarzystą i wokalistą. Wymyślanie partii gitarowych do nie swojej melodii było dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem. "The Future Has Been Here 4 Ever" też jest kompozycją Nicky’ego. Powiedział, że chciałby tam słyszeć gitarę w klimacie Stonesów. Wziąłem więc gitarę do ręki i zagrałem to, co chciał. Nigdy wcześniej nikt nie prosił mnie wprost o coś takiego. To było naprawdę ciekawe doświadczenie.
Po nagraniu płyty "Lifeblood", zanim na nowo odnaleźliście się jako zespół, ty i Nicky nagraliście swoje albumy solowe. Chyba nie do końca spełniły one wasze oczekiwania...
Myślę, że Nicky bardziej skorzystał z tego doświadczenia niż ja. Podczas nagrywania tej płyty brakowało mi motywacji, ponieważ wcześniej musiałem zadowolić Nicky’ego, Richeya i Seana, a tym razem byłem w studiu sam. Brakowało mi dzielenia się muzyką z ludźmi, z którymi się przyjaźnię praktycznie przez całe życie. Brakowało mi również tego, że po wejściu do studia nie mogłem im zagrać czegoś nowego, podzielić się z nimi swoimi pomysłami. Brakowało mi ich potwierdzenia, że tak, to jest fajne! Nagrywając album solowy, zdałem sobie nagle sprawę, że najbardziej nakręca mnie bycie w zespole i wspólne granie.
Rzeczywiście, słuchając płyty "Postcards From A Young Man", od razu ma się wrażenie, że to album zespołowy...
Jedną rzecz na tej płycie zrobiliśmy inaczej. Ponieważ Seanowi miało urodzić się dziecko, a Nicky’emu dopiero co się urodziło, nie mogliśmy wszyscy jednocześnie być w studiu. Dlatego najpierw ja wchodziłem do studia i nagrywałem demo - tylko wokal i gitarę akustyczną. Sean i Nick przychodzili później i odsłuchiwali to, co nagrałem. Tak powstały między innymi utwory "The Descent", "Hazelton Avenue" i "A Billion Balconies Facing The Sun". Sean słuchał materiału i nagrywał do niego swoje partie. Okazało się, że gra lepiej, jeśli nie ma mnie w studiu. Nikt nie mówił mu: zrób to tak i tak. Dzięki temu zmienił się charakter utworu "Hazelton Avenue". Pierwotnie miała to być piosenka w stylu Thin Lizzy, a on zrobił z tego prawie shuffle i okazało się, że efekt jest znacznie lepszy. Uważam, że Sean jest świetnym perkusistą i nie chciałbym grać z nikim innym. Jego perkusja w nieprawdopodobny sposób wspiera pozostałe składniki muzyczne, w tym wokal.
"Hazelton Avenue" to utwór napędzany przez główny riff. Czy taki był właśnie twój zamysł?
Tak, masz rację. Wiem, o czym miał opowiadać tekst tego utworu i wiem, jaki miał być jego przekaz: mówi o zaprzedaniu się konsumeryzmowi, przechodzeniu na ciemną stronę mocy (śmiech). Był to jeden z tych dni, kiedy Nicky wybrał się do galerii handlowej w prestiżowej dzielnicy miasta, gdzie wstąpił do sklepu plastycznego i papierniczego. Piosenka mówi właśnie o tym epizodzie. Pomyśleć, że wielkie rzeczy mogą narodzić się z nudy! Gdy pisałem ten riff, wyobrażałem sobie Nicky’ego spacerującego po sklepie i głaszczącego nowiuteńki papier czy koperty. To raczej dziwny temat na piosenkę, wiem.
Jak już wspomniałeś, płyta "Postcards From A Young Man" przypomina wasze produkcje z lat 90. Czy do jej nagrania używaliście tego samego sprzętu co wtedy?
"Postcards From A Young Man" nie miała być płytą innowacyjną. Jest pełna odniesień do klasyki rocka, jest też bardzo popowa. Oddaliśmy w niej hołd naszym pierwszym rockowym idolom: Queen, ELO i Mott The Hoople. Album może nie jest bardzo odkrywczy, ale przywołuje wspomnienia i jest pełen muzycznych cytatów. Jedyna sztuczka, jaką zastosowaliśmy, to niestandardowe stroje. Na płycie znalazły się też partie grane na mandoli - mam sentyment do starych przebojów grupy The Waterboys. Poza tym jest dużo wzmacniaczy i dużo gitar, to wszystko! Szkoda, że nie mam na ten temat nic bardziej ekscytującego do opowiedzenia.
No cóż, rozmawiasz z dziennikarzem z pisma gitarowego...
Dopowiem więc krótko, że używałem swojej starej, dobrej gitary i że wyciągnąłem z lamusa kilka jeszcze starszych wioseł... Czy mam teraz mówić o gitarach?
Bardzo proszę. Tak długo, jak tylko zechcesz (śmiech)...
Mam Stratocastera z 1962 roku, z którym się nigdy zbyt dobrze nie dogadywałem. Kupiłem go, bo wyglądał fenomenalnie - i był to ten jedyny raz, kiedy kupiłem gitarę ze względu na wygląd. Ładnie brzmi, ale nigdy nie udało mi się na niej nic stworzyć. Wpadła mi w ręce, kiedy przeglądałem swoją starą kolekcję gitar. Pomyślałem sobie wtedy, że to wielka szkoda mieć tyle sprzętu i go praktycznie nie używać. Ponieważ nadszedł czas, żeby coś odkurzyć, to padło właśnie na Stratocastera i stare wzmacniacze marki Burman. Kiedyś miałem obsesję na punkcie tych wzmacniaczy, bo nagraliśmy przy ich użyciu singiel "Motown Jungle" - było to w 1991 roku. Co ciekawe, nazywał się Poor Man’s Marshall (z ang. Marshall biedaka). Nigdy wcześniej nie używałem wzmacniacza, który brzmiałby podobnie.
Natknąłem się też na gitarę Gretsch White Falcon, którą dostałem w prezencie ślubnym od Seana. Jestem pewien, że jego żona była nim zachwycona! Nigdy nie udało mi się na tej gitarze coś skomponować, ale ostatnio odkryłem, że ona świetnie brzmi podpięta do wzmacniacza Vox. Nagrałem na niej sporo materiału na nową płytę. Odkryłem też w swojej kolekcji czarnego Les Paula z lat 80. Zmieniłem w nim tylko przetworniki: jeden to model Gibson Angus Young, a drugi pochodzi z firmy Seymour Duncan. Nagle okazało się, że mam zupełnie nową gitarę! Mam też oryginalnego białego Les Paula z 1990 roku, którego podpinam do Marshalla JCM900 poprzez kostkę Boss FZ-2 Hyper Fuzz.
Dokonałeś jeszcze jakichś odkryć sprzętowych?
Znalazłem jeszcze gitarę Burns Brian May, którą dostałem od Seana na urodziny kilka lat temu. W Cardiff jest facet, który zajmuje się efektami Fryer. Jedna z jego kostek pozwala uzyskać brzmienie znane z nagrań grupy Queen. Dzięki niej można bardzo zbliżyć się do tego, co udało się uzyskać Brianowi Mayowi. Gitary Burns Brian May użyłem do nagrania solówek w utworach "All We Make Is Entertainment", "(It’s Not War) Just The End Of Love" i "Hazelton Avenue". Poza tym gram na niej w utworze "A Billion Balconies Facing The Sun", tyle że z innym zestawem sprzętu. Czy to nie jest wspaniałe, móc odkryć takie cacko na swoim strychu?
Na pewno o niczym nie zapomniałeś?
Mam nadzieję, że nie. Ale zaraz, niech pomyślę! Rzeczywiście, zapomniałem o swoim pierwszym wzmacniaczu, jaki kiedykolwiek kupiłem! Jest to stary, tranzystorowy wzmacniacz. Postanowiłem znowu zaprzęgnąć go do roboty. No i muszę jeszcze wspomnieć o gitarze Fender John 5 Telecaster. Mówiłem kiedyś w wywiadzie, że chciałbym ją mieć. I zgadniecie, co się stało? Sean mi ją kupił! Jest to perkusista, który wręcz nałogowo kupuje gitary. Poza tym używałem też wzmacniaczy Blackstar Artisan (to naprawdę wspaniały sprzęt) i Watkins Westminster, który pięknie brzmi z Artisanem i Marshallem JCM900.
We wrześniu i październiku jako zespół odbyliście trasę koncertową po Wielkiej Brytanii. Czy z waszym klasycznym rockiem trafiliście do publiczności? Dziś gra się raczej bardziej sterylną muzykę...
Cóż, udawaliśmy, że są lata 70. i że zamiast stadionów wybraliśmy mniejsze miejscówki. Szczerze mówiąc, dla nas rock się nie zmienił, jest taki sam jak dawniej. W dzisiejszych czasach wszyscy powtarzają, że tradycja umiera. A co my możemy zrobić? Możemy grać starego, oldskulowego rock and rolla w miejscach, w których występowali kiedyś David Bowie i The Clash. Owszem, moglibyśmy przykładowo zagrać sześć wielkich koncertów na stadionach, zamiast wyruszać w pięciotygodniową trasę, ale cóż... wolę mniejsze i bardziej klimatyczne miejsca, jak na przykład Bristol Colston Hall. Choć graliśmy też na stadionie Millenium...
Jakie to uczucie dla artysty? Zaczynałeś w małych klubach, teraz grywasz na stadionach...
Z pewnością jest to dziwne uczucie. Gdy graliśmy na stadionie Millennium, przypomniałem sobie, że nieopodal znajduje się Square Club, w którym w 1988 roku graliśmy koncert dla dosłownie trzech osób. Trudno porównywać te dwa skrajne doświadczenia. Wiem tylko, że jak wszystko idzie gładko, to koncert dla dwóch tysięcy czy nawet czterech tysięcy widzów jest niesamowitym przeżyciem. Mało co może się z tym równać.
Czy słuchając muzyki najmłodszego pokolenia, słyszysz w niej wasze wpływy?
Nie uważam, żebyśmy mieli wpływ na muzykę, która obecnie powstaje. Tak naprawdę nie jest mi to potrzebne - nie oczekuję znikąd potwierdzenia ani pochwał. Ale z drugiej strony, to rzeczywiście trochę dziwne. Nicky uważa, że ludzie nie chcą być spadkobiercami Richeya. Nie chcą utożsamiać się z jego problemami i zagłębiać się w jego mroczny świat, który zresztą miał tragiczny koniec. Poza tym teraz wszyscy muzycy przyjaźnią się ze sobą, a ja nigdy nie czułem potrzeby zawierania znajomości z innymi muzykami. Tak jak mój tata, który widywał innych cieśli tylko w pracy. Reasumując, nie zależało nam na tym, żeby wpływać na muzykę innych zespołów. Nigdy nie graliśmy zgodnie z duchem czasu, byliśmy - tak sądzę - uważani za gorszych, bo pochodzimy z Walii. Walią nikt się nie interesował i panowała tam kulturowa próżnia. Świat był do nas nastawiony nieprzychylnie, więc przyjęliśmy trochę bojową postawę. Czuliśmy, że inni chcą zniszczyć naszą społeczność, więc sami postanowiliśmy ich zniszczyć.
Może dlatego nikt nie podążał waszym śladem. Ale to, czym się zajmujecie, wykonujecie możliwie jak najlepiej.
Wydaliśmy dziesięć płyt, a to już skłania do jakichś podsumowań i przemyśleń. Nawet tytuł ostatniego krążka jest nieco nostalgiczny. Owszem, możemy pochwalić się długą historią oraz sporym dorobkiem artystycznym i myślę, że słychać to w naszej muzyce. Czytałem gdzieś, że zespół muzyczny rozpada się średnio po wydaniu półtorej płyty. Wydanie dziesięciu albumów jest więc nie lada osiągnięciem. To niesamowite, że tyle razem przeszliśmy i wciąż kochamy razem grać. Nie potrafię sobie wyobrazić życia bez zespołu. Gdybym nagle przestał w nim grać, to musiałbym chyba pójść do psychiatry. W takim przypadku potrafię wyobrazić sobie tylko jeden scenariusz: po prostu bym zwariował! Mam dużo szacunku do dziennikarzy muzycznych. Nawet ze złej recenzji możesz się dużo o sobie dowiedzieć i wyciągnąć dobre dla siebie wnioski. Ale dziennikarz muzyczny nigdy nie poczuje, jak to jest dostać tekst piosenki i dostrzec w nim wyzwanie. Weźmy utwory "Faster" albo "A Design For Life" - jeśli bym zmarnował te teksty, pisząc do nich słabą muzykę, to niewątpliwie zmarnowałbym coś bardzo wartościowego. Są to wspaniałe teksty opisujące uczucia, które tkwią we mnie, ale których nigdy nie umiałem zdefiniować. Jeżeli więc coś zawalę z muzyką, to zaprzepaszczam sens tych tekstów. Tak więc tworzymy razem i jeśli nam coś dobrze wychodzi, to daje mi to poczucie prawdziwego szczęścia. Czuję się wtedy bardzo podekscytowany i zmotywowany do dalszej pracy. Każdy cynik powinien tego doświadczyć, bo to wspaniałe uczucie.
Paul Robson