Czy jest ktoś, kto nie słyszał o takim gitarzyście jak Steve Lukather? Być może jest, ale na pewno każdy z nas (choć zapewne nieświadomie) słyszał w radiu przynajmniej jeden utwór, który nagrał Steve. Jeśli spytacie: jak to?, odpowiedź będzie prosta - Steve Lukather w swojej ponad trzydziestoletniej karierze muzyka sesyjnego nagrał tuziny płyt.
Lukather współpracował z takimi gwiazdami światowego formatu, jak: Michael Jackson, Cher, Elton John, Quincy Jones, Donna Summer, Lionel Richie, Rod Stewart czy Joe Cocker. Ponadto ma on w swojej dyskografii kilka płyt z własnym zespołem Toto oraz parę solowych krążków. Wiele spośród utworów zarejestrowanych we współpracy ze Steve’em stało się ponadczasowymi hitami, co bezapelacyjnie przyniosło sławę i rozgłos temu muzykowi. Jak twierdzi sam Lukather: "Miałem po prostu ogromne szczęście, że urodziłem się i wychowywałem w Los Angeles. To był piękny okres dla muzyki, wszyscy grali, rynek muzyczny prężnie się rozwijał. To było idealne miejsce dla kogoś, kto chce utrzymywać się z muzyki". Niewątpliwie jest to prawda, ale do tego wszystkiego trzeba mieć przecież jeszcze ogromny talent, którego w przypadku tego muzyka nie można mu odmówić.
Wywiadu z Lukatherem nie byłem pewien praktycznie do samego końca, bowiem Steve wraz z zespołem miał zawitać do Polski już w roku 2009, i to również w związku z Międzynarodowym Festiwalem Perkusyjnym "Drum Fest". Notabene jest to wybitnie interesująca impreza dla każdego muzyka. Ubiegłoroczna, dziewiętnasta już edycja tegoż festiwalu to pokazy i warsztaty światowej klasy nie tylko samych perkusistów (szczegółową relację z przebiegu Drum Fest 2010 znajdziecie na łamach pisma "Perkusista"). Jak wspomniałem, wcześniejszy przyjazd Lukathera nie doszedł do skutku, ale całe szczęście udało się to w zeszłym roku. Na program wizyty Steve’a w naszej ojczyźnie składały się planowo trzy koncerty grupy Goodfellas w składzie: Steve Lukather (gitara), Kenny Aronoff (perkusja), Fabrizio Grossi (bas), Steve Weingart (instrumenty klawiszowe). Jednak zespół zagrał dwa spośród trzech koncertów, łącząc je z warsztatami prowadzonymi przez poszczególnych członków grupy.
Sala, w której odbywały się warsztaty Steve’a Lukathera, była wypełniona po brzegi, a na środku sceny stał tylko Steve z gitarą. Muzyk pokazywał rozmaite zagrywki i techniki, odegrał i zaśpiewał "Red House", a także odpowiadał na liczne pytania. Po skończonej klinice udaliśmy się na zaplecze, gdzie ja wraz z Maćkiem Nowakiem (redaktorem naczelnym magazynu "Perkusista", mojego serdecznego kolegi) i uroczą dziennikarką opolskiego radia, panią Eweliną Bernacką, zostaliśmy zaproszeni do garderoby samego Steve’a. Muzyk od samego początku był bardzo uprzejmy, dowcipny i skory do rozmowy. Ku mojej uciesze prawie godzinna rozmowa przebiegała bardzo naturalnie i, co najważniejsze, na luzie, a tematem jej nie był tylko sprzęt gitarowy. Postaram się jak najwierniej przelać na papier rockandrollowy temperament rodem z LA.
Maciej Nowak: Steve, czy możesz powiedzieć coś o współczesnej scenie muzycznej w Los Angeles? Dla większości z nas jest to trochę takie magiczne miejsce z innej planety...
Muszę was rozczarować, ale dzisiejsza scena muzyczna w Los Angeles właściwie nie jest już sceną. To wszystko wymarło. Prężnie braliśmy udział w sesjach nagraniowych, ale to było trzydzieści lat temu i to była ostatnia era muzyków sesyjnych. Teraz praktycznie nic się nie dzieje, wszyscy nagrywają w domu. Ja nadal pracuję z muzykami, nagrywam w studio po staremu, ale tak jak mówię - tamte świetne czasy już minęły. Muzycy nie przesiadują już w studiach nagraniowych. Nie dostajesz przypadkowej roboty tylko dlatego, że byłeś pod ręką, na zasadzie "potrzebujemy solówki w tym numerze, nagraj coś".
Maciej Papalski: A czy są jeszcze jakieś kluby w Los Angeles, w których spotykasz się z innymi muzykami i po prostu jammujecie?
The Baked Potato jest właściwie takim ostatnim miejscem. Mieszkam na wzgórzu nieopodal tego klubu. Wcześniej często wpadałem tam na drinka (śmiech), a teraz przychodzę, aby posłuchać muzyki. Miałem okazję, również między innymi ze Steve’em Weingartem i Vinniem Colaiutą, zagrać na czterdzieste urodziny The Baked Potato. Vinnie i ja znamy się już... cholera, trzydzieści dwa lata?!
MP: Dorastaliście razem w Los Angeles?
Vinnie pojawił się nieco później. Był trochę nieśmiały, do towarzystwa wkręcił go Jeff (Porcaro - przyp. red.), i to właśnie Jeff podrzucał mu trochę roboty. Tak właśnie zakumplowałem się z Vinniem.
MP: Wiesz coś może o Polsce, słyszałeś o niej cokolwiek interesującego? Wiem, że byłeś już u nas kiedyś z Toto.
Tak, to było chyba w 1999 roku... Tak naprawdę niewiele wiem o Polsce. Ale świetnie się bawiłem i poznałem wielu miłych ludzi...
No tak, owszem, ale wtedy byłem żonaty. Dzisiaj jestem singlem, więc nigdy nie wiadomo (Steve wymownie spojrzał na siedzącą obok niego panią redaktor Ewelinę).
Ewelina Bernacka: Hmm, mówiłam ci o polskich kobietach...
A co powinienem wiedzieć?
EB: Nic, zmieńmy lepiej temat, wróćmy do gitar i muzyki (śmiech).
Nie, nie, kobiety to bardzo interesujący temat! (śmiech).
MP: Co możesz nam powiedzieć o swoich gitarach?
Właściwie zawsze jest to Music Man Luke. Mam oczywiście starego Gibsona Les Paula ’59 Sunburst, który pojawił się w wielu historycznych już numerach, jak np. "Beat It" lub "Rosanna". Jest wart chyba milion dolarów. Grał na niej również George Harrison. Ta gitara ma niezłą historię.
MP: Czy z Music Manem pracujecie nad nowym modelem twojej sygnatury?
Nie mogę o tym zbyt wiele mówić, bo formalnie to jeszcze tajemnica. Ciągle się na mnie wkurzają, że o tym paplam (śmiech). Generalnie to trzecia wersja modelu Music Man Luke.
MP: A co powiesz, jeśli chodzi o wzmacniacze?
Na mojej nowej płycie ("All’s Well That Ends Well" - przyp. red.) korzystałem ze wzmacniaczy marki Bogner. Nie pamiętam dokładnych nazw modeli, ale były to najnowsze trzy wersje Bognera (śmiech). Brzmią po prostu świetnie, choć każdy z nich jest inny. Jeden bardziej bluesowy, drugi ma świetny clean, a trzeci - powalający, lejący się gain. Można się pogubić w tych wszystkich pokrętłach.
MP: Czy zawsze korzystasz z zestawu kolumna plus head? Czytałem kiedyś, że często w studiu, np. do solówek, używa się małych wzmacniaczy combo.
Nie zawsze gram na tak dużych zestawach. Natomiast jeśli chodzi o combo... Znasz utwór grupy The Who "Won’t Get Fool Again" z płyty "Who’s Next"? Glyn Johns, który nagrywał tę płytę, powiedział mi, że został on nagrany na małym wzmacniaczu Fender Champ. Zawsze myślałem, że oni grali na jakichś wielkich zestawach, a to nieprawda. Tak samo robił Brian May, który płyty Queen nagrywał na swoim małym wzmacniaczu! Klasyczne, znane nam wszystkim brzmienie Briana Maya to małe ośmiocalowe combo! (śmiech). Brian to mój dobry przyjaciel...
MP: Podobno zrobił doktorat?
Tak, jest doktorem astronomii, to prawdziwy mózgowiec (śmiech).
MP: Wracając do sprzętu... Co powiesz na temat efektów?
Tak naprawdę gram na podstawowym zestawie sprzętowym, czasami tylko używam Tube Screamera. Kiedyś stosowałem wielkie rackowe systemy, ale nigdy w studiu. Tam wszystkie efekty, a w szczególności wszelkie pogłosy, nakładam dopiero na etapie miksu. Swego czasu byłem obwiniany o to dziwne brzmienie over the top, z którego korzystałem między innymi na starych płytach Toto, ale to był rok 1985 (śmiech). Dzisiaj już tak nie kombinuję, najchętniej wpinam się bezpośrednio we wzmacniacz. Czasami dodaję trochę chorusu i delaya, to wszystko. Podobnie w studiu. Najczęściej nagrywam w moim studiu w Los Angeles, które nazywa się Steakhouse. Mamy tam ogromną, wartą chyba milion dolarów konsolę EMI Neve, na której nagrywano między innymi płytę "Dark Side Of The Moon".
MP: Czego słuchałeś, gdy byłeś młodszy?
Słuchałem właściwie wszystkiego, w większości klasykę rocka. Wszystko zaczęło się od grupy The Beatles, a potem pojawiła się muzyka z Wielkiej Brytanii: Jeff Beck, Eric Clapton, Jimmy Page. Oczywiście słuchałem też Jimiego Hendriksa.
MP: Widziałeś go kiedyś na żywo?
Nie, nigdy. Chciałem zobaczyć, ale rodzice mnie nie puścili, ponieważ gdy Jimi grał w okolicy mojego domu na Hollywood Boulevard, byłem jeszcze bardzo młody.
MP: A co sądzisz o dzisiejszych gitarzystach? Który jest dla ciebie szczególnie dobry?
Joe Bonamassa - naprawdę go lubię, zresztą to mój dobry kumpel.
MP: Jest jeszcze młody...
Nie taki młody, po trzydziestce. Kiedy ja zaczynałem, byłem około osiemnastki (śmiech).
MP: Gary Moore powiedział kiedyś, że "Bonamassa jest jeszcze zbyt młody, żeby dobrze grać bluesa".
Jak można gadać takie bzdury? Ile lat miał Eric Clapton, kiedy zaczynał, osiemnaście? A Steve Ray Vaughan - dwadzieścia jeden? Bądźmy szczerzy, to nic innego jak zazdrość. Joe Bonamassa to świetny gitarzysta, który świetnie śpiewa i tworzy doskonałe piosenki oraz riffy. Kto jeszcze? Tom Morello. Wprawdzie nie jest młody, ale gra niezwykle interesująco. Jest moim sąsiadem i świetnym kumplem. Tom wyparł się shredu, zawsze mówił, że nie chce być postrzegany jako szybkogracz. Powtarzał, że chce stworzyć swój własny niepowtarzany styl gry, i za to go szanuję.
MP: Co sądzisz o boomie na zespoły progresywne?
To fakt, dzisiaj prawie każdy chce tak grać. Dream Theater jest gwiazdą, jeśli chodzi o ten gatunek muzyki, to świetni muzycy, którzy naprawdę ciężko pracują. John Petrucci poświęca się temu bez reszty. Uroczy facet, podobny w stylu bycia do mnie - ciągle się śmieje i wygłupia. Nie wszyscy są tacy jak Zakk Wylde! (śmiech). Dream Theater utrzymują najwyższy poziom, dzięki czemu mają lojalnych fanów.
EB: Nie wspominasz nic o Stevie Vaiu...
Kocham Steve’a, to mój serdeczny przyjaciel! Znam go chyba od zawsze, to doskonały muzyk.
MP: Podejrzewam, iż zaznaliście trochę rockandrollowego stylu życia. Wiesz, co mam na myśli?
Doskonale wiem! (śmiech). Dokładnie to właśnie robiłem: piłem, ćpałem, imprezowałem, a do tego seks, kobiety...
Super! Aż do momentu, kiedy przestało być fajnie, jeśli wiesz, o co mi chodzi. Potrafiłem wstać o dziesiątej rano i zacząć dzień od papierosa i piwa. Wyglądałem jak gówno, zresztą czułem się podobnie. Pijany szedłem grać. Teraz ludzie umieszczają to wszystko na YouTube! Byłem kiedyś w toalecie z Eddiem Van Halenem, gdy nagle wpadły jakieś typy i zrobili nam zdjęcia. Powiedziałem, że przyszedłem się odlać i żeby dali mi spokój. Co to się teraz dzieje, powstaje jakaś pieprzona policja YouTube! Ludzie będą się bali grać. Nie możesz wpiąć się w cudzy wzmacniacz i po prostu pograć, bo wszyscy mają cię na oku i oceniają: "Patrz w 1:35" - gość jest poza tonacją, jest pijany, gra do dupy, olewamy go!". Pytam się, o co k**** chodzi? Ludzie wrzucają na YouTube’a nagrania z moich starych jam sessions, w których brałem udział, gdy byłem pijany. Na przykład fani Joe Satrianiego wieszają na mnie psy, bo kiedyś po dwunastu tequilach wszedłem na scenę i zagrałem razem z nim. Mam ich gdzieś! Joe to mój wieloletni przyjaciel, który zaprosił mnie na koncert, a ja się świetnie bawiłem! Poprosił mnie, żebym zagrał, choć tego nie było w planach. Liczyła się zabawa, i tyle! Jeden pięciominutowy jamm i jesteś oceniany przez miliony ludzi. Tego typu historie kosztowały mnie wiele nerwów aż do tego stopnia, że musiałem zapisać się na terapię. Dlatego też skończyłem z rockandrollowym trybem życia. Cały ten YouTube i biznes tego rodzaju jest do dupy - zarabiają na nas miliony dolarów, a nie liczą się z niczym i nikim.
MP: No to powiedz, co sądzisz o piractwie internetowym i ściąganiu muzyki z sieci?
Powiem tak: ktoś kiedyś umieścił na YouTube nagrania mojego kumpla Andy’ego McKee, świetnego gitarzysty. Teoretycznie trzynaście milionów sprzedanych numerów z tym tylko wyjątkiem, że nikt nie zapłacił za to złamanego grosza! Za to, że YouTube umieszcza moje utwory w Internecie, ja nie dostaję nic, żadnych tantiem - tak jak to się dzieje normalnie, kiedy puszczają mój numer w radio. O co tu chodzi? Przecież ja tak zarabiam na życie! Corocznie przez Internet przepada mi około czterdziestu procent mojego dochodu. I będzie jeszcze gorzej.
MP: Czy jest na to jakiś sposób?
Trzeba płacić wszystkim wykonawcom, którzy pojawiają się na tego typu portalach. Oczywiście YouTube będzie jęczał, że podpisanie umowy z każdym artystą jest niemożliwe. Można też złożyć deklarację, że udostępniasz swoje nagrania za darmo, ale tego nikt nie zrobi. Tworzenie i nagrywanie muzyki kosztuje mnie kupę forsy. Ludzie mówią, że teraz możesz sobie nagrać wszystko w domu na laptopie. Naprawdę? Czy możesz nagrać "Dark Side Of The Moon" na laptopie? Chciałbym zobaczyć, jak tego próbujesz! (śmiech). Oczywiście, że możesz nagrywać w domu, ale czy to są płyty pokroju "The Wall" albo inne tego rodzaju klasyki? Nie! Dzisiaj nie ma już czegoś takiego, jak był dawniej zawód muzyka sesyjnego. Nie ma już takich pieniędzy na produkcję płyt, bo to się nie opłaca, a za pośrednictwem Internetu ludzie i tak wszystko dostają za darmo. I to niby jest w porządku, kraść muzykę? A gdybym poszedł do spożywczego i sobie coś po prostu wziął? Kradniesz moją muzykę, a ja do cholery muszę przecież coś jeść! Ludzi to nie obchodzi, że spędzasz pół roku na nagranie i wyprodukowanie płyty, którą później kompresują do formatu MP3. Co się stanie, jeśli przestaniemy robić muzykę, bo ludzie nas okradają? Będziemy mieć gównianą muzykę i tzw. masówkę.
MN: Gavin Harrison z Porcupine Tree w rozmowie ze mną stwierdził, iż młodzi ludzie w większości uważają, że jeśli płacisz za Internet, to znaczy, że w tej cenie płacisz również za muzykę, którą ściągasz...
Interesująca teoria... Jeśli ktoś usłyszy cię w Internecie, to niby i tak przyjdzie na twój koncert? Kompletna bzdura! Jeśli obecnie w trasie jest około dwudziestu pięciu tysięcy artystów, to na ile koncertów pójdziesz ty i ile kupisz koszulek? Wszyscy wiemy, co się dzieje ze światową gospodarką, ludzi po prostu na to nie będzie stać. Oczywiście można wyszukać wiele interesujących nowości właśnie przez Internet, ale to wszystko nie jest takie czarno-białe, jakby się nam wydawało. Rozesłałem do recenzentów z całego świata kilka promocyjnych, przedpremierowych kopii mojej nowej płyty i jeden z tych drani umieścił cały ten materiał w Internecie! W przeciągu godziny ponad trzydzieści tysięcy ściągnięć, uwierzysz? Mówię do syna: "do cholery, oni kradną moją muzykę!", a on na to: "tato, właśnie sprzedałeś trzydzieści tysięcy płyt - jeśli ci ludzie naprawdę lubią twoją muzykę, to na pewno kupią płytę". Oby tak było...
MP: Jak to jest żyć teraz w USA?
To już nie jest takie wspaniałe miejsce jak kiedyś. Wychowywałem się w Los Angeles, moja rodzina od czterech pokoleń tam mieszka. Kiedyś to była naprawdę ogromna scena wypełniona wspaniałymi muzykami i zespołami. Teraz idziesz na Sunset Strip, a młodzi ludzie nadal grają jak Guns N’ Roses! Ileż można?! Slash to mój serdeczny przyjaciel, fakt, on to robił, ale już dawno zakończył ten etap, poszedł w inną stronę - rozwinął się. Nie można się zatrzymać w pewnej epoce, trzeba iść do przodu. Wcześniej powiedzieliście, że dla was Los Angeles to magiczne miejsce. Przykro mi, ale tak nie jest. Magię tworzysz sam w sobie - nieważne, gdzie jesteś. Nie dostaniesz przepustki do kariery zaraz po wylądowaniu na lotnisku w Los Angeles. Oczywiście to miasto może cię na chwilę zainspirować, ale powtarzam: cała magia jest w tobie i ty ją tworzysz sam. W Los Angeles nie jest tak jak kiedyś. Dzisiaj jest wiele gwiazd, które nieźle wyglądają, dobrze gadają, ale kiepsko grają. Jeśli chodzi o gitarzystów, to jest wielu shredderów, którzy tak naprawdę nic nie potrafią. Zaproś ich do studia, to się przekonasz. Gdy powiesz im, by zagrali coś w tonacji Bb, ale bez przestrajania, to każdy jeden wymięknie, bo w tonacji Bb nie ma ćwiczeń i rozgrzewek, które znają.
MP: Brałeś jakieś lekcje muzyki?
Brałem szereg rozmaitych lekcji. Uczyłem się nut, improwizacji, harmonii klasycznej i jazzowej. Później chodziłem na zajęcia z aranżacji i orkiestracji - było tego dużo. Potem zacząłem pracę jako muzyk sesyjny, w czym bardzo pomogli mi bracia Porcaro. Tak się zaczęło, miałem dużo szczęścia, zresztą wtedy było więcej pracy dla muzyków.
MP: Może powinieneś spróbować w Europie?
W Europie zawsze działo się więcej. Kiedyś prawie wszyscy jazzmani wyjechali ze Stanów, to było wtedy, gdy w USA pojawił się rock and roll. Teraz dla większości jazz to jakieś smoothjazzowe pitolenie. To nie jest prawdziwy jazz, to nie jest bebop, cool, to nie jest to samo, co robił Miles Davis czy Charlie Parker.
MP: Powiedz, o czym myślisz w trakcie występu, co jest dla ciebie ważne...
Tak naprawdę to o wszystkim naraz. Ważny jest kontakt z publicznością i to, jak ludzie reagują na muzykę, ale równie istotne jest też brzmienie zespołu oraz sama gra i koncentracja muzyków. Dbamy o to za każdym razem, kiedy wychodzimy na scenę. Czasami bywa tak, że po koncercie ludzie mówią, że zagraliśmy świetny koncert, a my uważamy, że to, co zrobiliśmy, było nieco żałosne. Niejednokrotnie ciężko jest ocenić, co tak naprawdę ludzie lubią i czego od nas oczekują.
MP: Czy sądzisz, że wykształcenie muzyczne jest niezbędne, jeśli chce się zostać profesjonalnym muzykiem?
Pracowałem z ludźmi pokroju Jeffa Becka i Eddiego Van Halena, z różnymi tak zwanymi muzycznymi innowatorami, którzy nie mają pojęcia o harmonii czy czytaniu nut. I tu uwaga: oni nie mówią również po chińsku! (śmiech). Ale przecież jeśli umiesz mówić po chińsku, to masz większy zasób słów i możesz dogadać się z większą liczbą ludzi na świecie, nieprawdaż? No to teraz sam sobie odpowiedz, czy muzyczne wykształcenie może być czymś złym i niepotrzebnym. Uczenie się teorii muzyki można porównać do nauki obcego języka. Jeśli nie znałbyś angielskiego, to czy moglibyśmy ze sobą dzisiaj porozmawiać? Zapewne nie, więc nie traciłeś czasu, kiedy się uczyłeś.
MP: Masz rację, ale później często widzisz tych świetnych muzyków po szkołach stojących na scenie w bezruchu, z gitarami uwieszonymi przy samej szyi, grających wysublimowane dźwięki, ale zapominających o feelingu...
Tak, to fakt, ale prawdopodobnie tacy już oni są i nigdy nie zostaną takimi innowatorami, o których wspomniałem wcześniej. Tacy muzycy są zazwyczaj świetnymi technikami, czy - jak kto woli - rzemieślnikami, i to ich podnieca. Nie mamy prawa mówić, że to coś złego. Jednak czy zarobią kiedykolwiek milion dolarów? Nie! Czy są szczęśliwi? Prawdopodobnie tak. Całkiem możliwe, że myślą o sobie, iż są tacy dobrzy w tym, co robią, że sługują na sukces i pieniądze. Być może jesteś ode mnie lepszy technicznie, ale zaproś mnie i jednego z tych wymiataczy na sesję nagraniową do Quincy Jonesa, a zobaczymy, który z nas jest prawdziwym facetem! (śmiech).
EB: Mam wrażenie, że zawsze możesz mówić, co tylko chcesz...
Oczywiście, że tak. Pracuję przecież w tym biznesie już od ponad trzydziestu lat i jestem jakimś tam autorytetem. Widziałem, jak to się wszystko przez lata kreowało i zmieniało. Mam prawo o tym mówić, ale ty wcale nie musisz się ze mną zgadzać! Uważam, że zawsze lepiej mieć coś interesującego do powiedzenia, niż być zwykłym szarym gościem bez własnego zdania i opinii. To tak, jakbym na wasze pytania odpowiadał tylko zdawkowym "tak" lub "nie" - co za nuda! (śmiech).
MP: Oczywiście odpowiedź zależy od pytania. Chcesz piwo?
Jeśli o to pytasz, to mówię: nie, bo już nie piję! Rzuciłem ten nałóg rok temu. Alkohol i palenie papierosów, tego samego dnia.
Tak, uznałem, że już wystarczy. Przychodzi taki czas, kiedy trzeba się zastanowić. Nie chcę umrzeć od tego gówna! Moja mama umarła z powodu alkoholizmu. Gdy jesteś młody, to wszystko jest inne, można się bawić w te gierki, jednak z wiekiem człowiek mądrzeje, poza tym organizm inaczej to wszystko znosi. Teraz zrzuciłem jedenaście kilogramów, codziennie biegam cztery kilometry, a do tego stosuję odpowiednią dietę. Tylko czasami lubię zapalić jointa - w Kalifornii to legalne (śmiech).
MP: Jak to jest mieć swój własny zespół?
To świetne uczucie. Grasz, żyjesz z muzyki, jeździsz i zwiedzasz świat! Oczywiście nie jest to zawsze takie fajne, jakby się wydawało. Czasami jesteś po prostu sam. Przechodzę teraz przez naprawdę ciężki okres w moim życiu. Chodzi o rozwód. W to wszystko zaangażowane są nasze dzieci, a to jest naprawdę trudne do zniesienia. Oczywiście robię dobrą minę do złej gry, siedzę z wami i się śmieję, ale na koniec dnia kładę się w pokoju hotelowym ze łzami w oczach. Mam dokładnie takie same problemy jak ty i większość z was, z jednym tylko wyjątkiem: mam ciekawą robotę i kiedy to wszystko dobre i złe dzieje się w moim życiu, wtedy wiem, że po prostu gram lepiej. Każdy prawdziwy artysta robi swoje najlepiej tylko wtedy, jeśli jest życiowo torturowany. Mój najnowszy album jest mocno dołujący i odzwierciedla mój obecny stan emocjonalny, prawie w każdej recenzji dostaje pięć na pięć możliwych gwiazdek. Życie to bolesny proces, a na domiar wszystkiego nigdy nie będziesz tym, kim chciałbyś być.
MP: A jest coś, co chciałbyś jeszcze zrobić w swoim życiu, jakieś marzenia?
Tak, marzą mi się wakacje! Nie byłem na urlopie od pięciu czy sześciu lat. Odpocząć gdzieś na jakiejś wyspie, a do tego morze, piękna kobieta przy moim boku, pyszne jedzenie i wielki joint w łapie! (śmiech). Czasami musisz oczyścić swój umysł, powtórzyć sobie parę razy, że życie jest piękne, a potem wrócić do tego, co robisz.
Maciej Papalski