Starszy brat Steviego Raya Vaughana, Jimmi Vaughan, jest najczęściej nagradzanym gitarzystą bluesowym z Teksasu. Minęło dziewięć lat od ukazania się jego ostatniej płyty, ale warto było czekać na nowy album...
Inspirację czerpał od samych królów bluesa: Freddiego Kinga, Alberta Kinga i B.B. Kinga. Pierwszy zespół, Fabulous Thunderbirds, założył w 1974 roku wraz z Kimem Wilsonem. Ze swoim bratem występował pod szyldem Vaughan Brothers, niestety ich plany wspólnej kariery przerwała tragiczna śmierć Steviego w 1990 roku. Za kulisami Shepherd’s Bush Empire Jimmie Vaughan przygotowuje się do koncertu promującego jego najnowszy album "Jimmie Vaughan: Plays Blues, Ballads & Favourites". Płytę charakteryzują zwarte, autentyczne solówki i ciekawe zagrywki. Krótko mówiąc, jest to sam konkret - żadnych zbędnych ozdobników.
Jimmie w rozmowie z nami też od razu przechodzi do rzeczy. Zaczyna od udzielenia nam lekcji z ponadczasowego bluesowego frazowania: "Próbuję za pomocą swojej gitary tworzyć całe zdania - w muzyce nie chodzi tylko o bezładne wrzucenie do utworu kilku zagrywek. Nie mogę przecież zagrać zbitki zagrywek, które do siebie nie pasują, bo to tak, jakby utworzyć zdanie z kilku przypadkowo wybranych słów. Nie będzie ono miało żadnego sensu".
B.B. King w swojej książce o grze na gitarze napisał, że "mniej znaczy więcej". Nikt swoją grą nie ilustruje lepiej tej maksymy niż Jimmie Vaughan. Jest on mistrzem niedopowiedzenia. I tak było od samego początku jego kariery, czyli od czasu, gdy założył zespół Fabulous Thunderbirds. Pierwsze koncerty tej grupy odbyły się w sławnym klubie Antone’s, niegdyś sklepie meblowym, na modnej 6th Street w Austin (Teksas). Muzyka Vaughana była jak bolesne ukłucie w skroń. Na scenie zwykle towarzyszył mu sfatygowany Fender Bassman, kapodaster i Fender Stratocaster lub Telecaster - sprzęt i instrumenty muzyczne będące jego znakiem rozpoznawczym. I to się nie zmienia już od ponad trzech dekad. Poza tym Vaughan w ogóle nie zważa na modę i wciąż gra dobrego, starego bluesa. On sam przez ten czas niewiele się zmienił - szczupła figura, rockowy image, który dopełniają ciemne okulary i ubrania w stylu lat 50.
Z nowym albumem wciąż eksploruje - zdawałoby się niewyczerpany - pokład teksańskiego R&B, którego podwaliny położył on sam i jego brat już dawno, dawno temu. Przy nagraniu najnowszej płyty artyście towarzyszyli jego starzy przyjaciele z Austin: wokalistka Lou Anne Barton (od wielu lat współpracująca z obydwoma braćmi Vaughan) oraz weterani z zespołu Tilt-A-Whirl: Billy Pitman (gitara), George Rains (perkusja), a także saksofoniści Greg Piccolo i Kas Kasenoff - ci dwaj ostatni występowali z Ronniem Earlem w zespole Roomful Of Blues.
Na nowej płycie znalazło się kilka coverów. Możesz nam o nich opowiedzieć?
Tak się złożyło, że na każdym moim albumie znajduje się jedna piosenka Johnny’ego Watsona lub utwór chociażby jednego artysty grającego w pokrewnym stylu. Johnny Watson i Clarence "Gatemouth" Brown są moimi wielkimi idolami. "Gatemouth" był prawdziwą inspiracją dla Johnny’ego, który ukradł mu nawet jedną piosenkę (intro i w zasadzie dosłownie wszystko). Obaj pochodzili z Houston. Przy nagrywaniu nowej płyty chciałem coś zmienić, nawet gdyby się to wiązało z pewnym ryzykiem. Próbowałem trochę przemieszać style i na płytę wybrałem utwór "RM Blues" Roya Miltona, ale gram go w stylu Clarence’a "Gatemoutha" Browna. Myślę, że całość pasuje do reszty.
Byliście w trakcie nagrywania płyty, kiedy w lutym zmarł Bill Willis....
Bill był wspaniałym człowiekiem i doskonałym muzykiem. Zaśpiewał "Funny How Time Slips Away", ostatni utwór na płycie. Jest to niezwykle przejmujący utwór - w dodatku ostatni, jaki razem nagraliśmy. Nie zamierzam nikim zastępować Billiego, bo wiem, że to niemożliwe.
Twoje podejście do gry jest niezmienne od lat: żadnych ozdób, sama treść.
Bo też mój sposób nagrywania jest bardzo oszczędny. W Austin mam kilka ulubionych i zaprzyjaźnionych studiów nagrań. Jeśli ktoś odwoła swoją sesję, wtedy do mnie dzwonią. Jadę tam i nagrywam tak, jakbym pracował nad singlem. Piszę kilka piosenek, gramy próbę dzień wcześniej, a potem wchodzimy do studia - w ciągu kilku dni wprowadzamy jeszcze pewne zmiany czy poprawki, no i w końcu nagrywamy. Uważam, że muzyka nie powinna być zbytnio dopracowana, ponieważ chodzi o to, aby ona płynęła i miała dobry klimat. Chcę, żeby brzmiała naturalnie. Jeśli chodzi o naszą nową płytę, to dogrywaliśmy tylko kilka partii wokalu, natomiast całą resztę nagrywaliśmy na żywo z całym zespołem. Kombinowanie z dogrywkami i cała ta zabawa ze skomplikowaną edycją to moim zdaniem same problemy, dlatego robię tak: przystawiam mikrofon do wzmacniacza i gram, a inżynier dźwięku kontroluje poziomy głośności. Najważniejsze jest to, że w naszym przypadku sposób ten działa bez zarzutu!
Czy dźwiękowcy nie skarżą się na pracę z tobą? Masz chyba dość konserwatywne podejście do rejestrowania dźwięku...
Rzeczywiście, dźwiękowcy nienawidzą sposobu pracy, który ja preferuję. Oni po prostu mają inne przyzwyczajenia, dlatego prawdopodobnie większości z nich nie podobałoby się brzmienie mojej ostatniej płyty. Ale ja bardzo chciałem złamać wszystkie zasady, które oni wymyślają, i nagrać ten krążek absolutnie po swojemu. Przez całe swoje życie walczyłem z dźwiękowcami. Zawsze powtarzałem, że jeśli utwór nie brzmi dobrze jako całość, to trzeba go poprawić i nagrać od nowa, natomiast oni wychodzą z założenia, że wszystko da się kontrolować za pomocą odpowiednich sztuczek. Niestety takiego podejścia uczą w szkołach. Chciałem, żeby moja muzyka stanowiła całość, a nie była tylko zbiorem dźwięków poszczególnych instrumentów, które można w dowolny sposób miksować i obrabiać. W efekcie całość brzmi, jakby została puszczona z maszyny grającej, a mnie to nie odpowiada. Muszę przyznać, że podczas nagrywania płyty "Plays Blues, Ballads & Favorites" ciężko pracowaliśmy, żeby osiągnąć odpowiedni rezultat. Całość brzmi bardzo energetycznie, tak jakby miała zaraz wybuchnąć, ale tak właśnie ma być, nieprawdaż?
Jasne, że tak! Takie samo podejście do nagrywania charakteryzuje zespół T-Birds...
Był z nami Bob Sullivan, inżynier dźwięku w programie radiowym Louisiana Hayride. Nagrywał między innymi Eddiego Taylora w Chicago. Znał więc stare sprawdzone techniki nagraniowe. Pewnego razu zapytałem go, dlaczego w dzisiejszych czasach gitary na płytach nie brzmią już tak jak kiedyś. Odpowiedział mi, że "winę za to ponoszą inne mikrofony".
Czyli lubisz wszystko robić po swojemu?
Zawsze byłem egoistą, jeśli chodzi o muzykę. Zawsze grałem to, co chciałem. Jeśli coś mi się nie podoba, dlaczego miałoby się to spodobać komuś innemu? Gram to, co sam chcę usłyszeć. Kiedyś pewien człowiek powiedział mi, żebym zawsze grał to, czego sam słuchałbym z przyjemnością. I tak właśnie robię.
Na scenie najczęściej można cię zobaczyć z sygnowanymi przez ciebie gitarami marki Fender. Ostatnio jednak grywasz na białym Stratocasterze z 1962 roku.
Tę gitarę mam od bardzo wielu lat. Wszystkie części są oryginalne oprócz gryfu Schectera. Tak naprawdę to nie jest dla mnie ważne, czy gitara jest nowa czy vintage. Kwestia ta nigdy nie była dla mnie głównym kryterium przy wyborze sprzętu. Nie powinno być to dla nikogo zaskoczeniem, że nie wszystkie gitary vintage są takie doskonałe, za jakie się je uważa, przecież niegdysiejszym producentom też zdarzały się wpadki. Z kolei nie można powiedzieć, że cały sprzęt produkowany obecnie jest do kitu. Na to nie ma reguły. Wracając jednak do ostatniego naszego albumu, chciałbym zaznaczyć, że do nagrania tej płyty używałem gitary Fender Coronado - tej samej, na której nagrywałem dwa ostatnie albumy z Omarem Kentem Dykesem - ma ona przetworniki DeArmond i oferuje naprawdę wspaniałe brzmienie. We wszystkich swoich gitarach mam struny z płaską owijką (flatwound). Jeśli chodzi o ich grubość, to mogę powiedzieć, jakie mam dokładnie struny wiolinowe - są to kolejno: .010", .014" i .017". Moim zdaniem sekretem mocnego, wyrazistego brzmienia są struny z płaską owijką. Kiedyś to był standardowy zestaw we wszystkich gitarach. Jeślibyś kupił Stratocastera przykładowo z 1955 roku, to miałby on właśnie taki komplet strun. Gdy posłuchasz utworu "Peggy Sue", możesz być pewien, że Buddy Holly grał na gitarze wyposażonej właśnie w struny typu flatwound.
Jakich wzmacniaczy używasz?
W studiu lubię uzyskać naturalne, otwarte brzmienie, dlatego nie ustawiam mikrofonu zbyt blisko zestawu głośnikowego. Zazwyczaj używam paczek Bassman 4×10" i Matchless. Czasami mam wrażenie, że niezależnie od tego, jaki sprzęt wykorzystam, uzyskam takie samo brzmienie. W zasadzie Matchless brzmi tak samo jak duży Bassman.
Używasz kapodastera. Jaki to ma wpływ na twoje brzmienie?
Kapodaster ma olbrzymi wpływ na moje brzmienie i sposób gry. Lubię używać kapodastera, ponieważ dzięki niemu można w pewnym sensie grać na gitarze tak jak na saksofonie. Pee Wee Crayton, Guitar Slim i Gatemouth - oni wszyscy używali tego sprytnego gadżetu. Było to w czasach, kiedy produkcja wzmacniaczy dopiero raczkowała i kapodaster pomagał im się przebić w zespole, czyli osiągnąć mocne brzmienie. Najbardziej lubię urządzenia firmy Shubb, gdyż są łatwe w użyciu i nie wyglądają na gryfie jak ścisk stolarski (śmiech). A czemu chcę się zbliżyć do brzmienia saksofonu? Ponieważ grając, próbuję opowiedzieć słuchaczowi jakąś historię. Bardzo lubię słuchać, jak Gene Ammons gra na saksofonie. Mam wrażenie, że on swoją grą próbuje nam coś opowiedzieć.
Grasz głównie palcami, rzadziej kostką...
Zainspirowali mnie do tego Lightnin’ Hopkins i Lil’ Son Jackson - dwaj gitarzyści bluesowi z Teksasu. Kostką gram tylko od czasu do czasu. Nawet na gitarze elektrycznej gram przeważnie palcami. Jest to bardziej tradycyjny sposób gry. Freddie King używał thumbpicka, ale to nie z tego powodu też tak robię. Ja po prostu chcę znaleźć swój własny styl.
Obserwując cię podczas koncertu, ma się wrażenie, że jesteś niezwykle skupiony na swojej grze. Czy to, że postanowiłeś grać mniej, oznacza, że teraz będzie to bardziej świadomy proces i każdy dźwięk zostanie starannie przemyślany?
Nie, nie próbuję świadomie się ograniczać, jeśli o to ci chodzi. Coś ci opowiem... Pewnej nocy śniło mi się, że gram jam session z samymi gwiazdami. Byli tam B.B. King, Buddy Guy i Eric Clapton. Najpierw grali oni, a potem, kiedy przyszła kolej na mnie, zupełnie nie wiedziałem, co mam zagrać. Wtedy zapytałem sam siebie: "no i co teraz zagrasz, panie Jimmie Vaughan?". Usłyszałem odpowiedź: "Bądź sobą". Można zapożyczać zagrywki od innych muzyków, a nawet podkradać im pewne motywy, ale to nie jest dobre. Przede wszystkim trzeba znaleźć swój własny styl. Gram więc to, co słyszę w swojej głowie.
Czy uważasz, że jest to najważniejsze w muzyce?
Tak! To jest właśnie najważniejsze. Dokonałem tego odkrycia dużo wcześniej, kiedy byłem jeszcze w szkole. Słuchałem płyty Freddiego Kinga z wczesnymi utworami instrumentalnymi. Byłem nim zafascynowany i zastanawiałem się, skąd on wie, jak ma grać. Nigdy się nie popisywał, nie szarżował, każda zagrana nuta była dokładnie tam, gdzie powinna. Dosłownie od początku do końca. Dotyczy to również Erica Claptona - takie samo wrażenie miałem, słuchając płyty "The Blues Breakers". Żadnych popisów. Grali tak, jak czuli, po prostu słuchali siebie. Mam całą kolekcję płyt moich idoli: B.B. Kinga, Freddiego Kinga, Jimiego Hendriksa i Erica Claptona. Kopiowałem każdą ich nutę: od intro poprzez solówki aż do outro. Na pewnym etapie rozwoju muzycznego jest to dobre, ale w końcu trzeba znaleźć swój własny głos, inaczej będzie się tylko odtwórcą, a nie artystą. Do tego nie można podchodzić analitycznie, to powinno wychodzić prosto z trzewi. Ignoruję wszystkie wskazówki i po prostu gram, jak chcę. Powiedzmy tak: staram się być gitarzystą bluesowym i moim marzeniem jest być kiedyś tak dobry, jak wszystkie wymienione wcześniej gwiazdy!
Julian Piper