Arjen Lucassen
Projekty takie jak Ayreon, Ambeon, Star One czy Guilt Machine odnoszą spore sukcesy na rynku płytowym. Najbardziej osławionym z nich jest Ayreon, który zawsze gromadzi wokół siebie rzeszę wiernych fanów wyczekujących z zapartym tchem chwili premiery kolejnego albumu.
Co łączy te pozornie różne przedsięwzięcia? Otóż wszystkie one mają jednego ojca. Jest nim holenderski wokalista, muzyk i kompozytor Arjen Lucassen. W tym miesiącu porozmawiamy z nim o jego pasjach, inspiracjach i lękach, które nieprzerwanie mobilizują tego wręcz chorobliwego perfekcjonistę do coraz cięższej pracy.
Muzyka jest tu trochę bardziej przejmująca i tworzy pewną aurę tajemniczości wokół siebie. Gra też inny perkusista i, jak wspomniałem, śpiewa tylko jeden wokalista. Teksty nie poruszają tematyki fantasy czy science fiction. Traktują natomiast o smutku, depresji i emocjach, jakie towarzyszą poczuciu winy (z ang. guilt - przyp. MK). Jak można łatwo zauważyć, Guilt Machine posiada inną koncepcję i inny charakter, ale muzycznie to jestem tu nadal ja.
Swego rodzaju stałym muzykiem jest w moich projektach Ed Warby. Pracuję z nim już od bardzo dawna i szczerze powiem, że nie znalazłem jeszcze lepszego perkusisty. Doskonale się rozumiemy i zawsze potrafimy się dogadać. Dodatkowym atutem jest fakt, że nie musi on dla mnie zmieniać swojego stylu gry. Ostatecznie zawsze decyduje kombinacja wszystkich tych czynników i jak na razie całkiem dobrze na tych wychodzę.
Niemniej jednak wiem, jak wydobywać dobre brzmienie, i to mnie trochę ratuje (śmiech). Kocham dźwięk keyboardu i dlatego zawsze mam ten instrument pod ręką w studiu, na wypadek gdyby nagle przyszedł mi do głowy jakiś ciekawy pomysł. Znam zasady gry na wielu instrumentach, ale daleki byłbym od stwierdzenia, że potrafię na nich grać. Jestem o tym nawet święcie przekonany, gdyż miałem okazję pracować z prawdziwymi multiinstrumentalistami. Weźmy chociażby takiego Neala Morse’a ze Spock’s Beard. Na własne oczy widziałem, jak ten koleś zagrał idealną partię gitarową, aby chwilę potem zrobić to samo na pianinie i skwitować to rewelacyjnym śpiewem. Nigdy nie będę takim wirtuozem, ale prawdę powiedziawszy, nie ubolewam nad tym.
W Vengeance, bo tak nazywał się wtedy mój zespół, perkusista był fanem Mötley Crüe, wokalista zasłuchiwał się w Bobie Geldofie, a gitarzysta ubóstwiał AC/DC. Nietrudno się domyślić, że pisanie piosenek dla takiego składu nie było łatwe. Nie można zadowolić wszystkich. Problemy się mnożyły, a wisienką na torcie był nasz fan Geldofa. Potrafił stawiać sobie na głowie piwo podczas koncertu i zakładać sukienkę, bo uważał, że to przyciąga uwagę. Nie wyobrażam sobie teraz czegoś takiego na koncercie Ayreona. W sukience mnie więc raczej nie zobaczycie (śmiech). Nigdy nie przypuszczałem nawet, że będę w stanie prowadzić sam choćby jeden projekt, ale teraz, kiedy wiem, że mnie na to stać, nie wyobrażam sobie już innej możliwości.
Czasami tygodniami szukam odpowiedniej osoby, która byłaby w stanie zmaterializować moją kolejną wizję. A gdy już kogoś takiego znajduję, to zawsze go ostrzegam na początku: "Może i mnie jeszcze lubisz, ale w niedługim czasie będziesz czuł chyba jedynie nienawiść" (śmiech). Jestem marudny jak małe dziecko. Okładka do najnowszego albumu Star One była zmieniana około 40 razy, zanim ją zaakceptowałem. Facet po pierwszych 10 wersjach był jeszcze spokojny, ale przy 30 coś w nim zaczęło pękać (śmiech). Niestety, taki mam charakter i wiem, że współpraca ze mną nie jest łatwa. Ktoś, kto zajmuje się projektowaniem takich grafik, jest do takiego zachowania przyzwyczajony, ale każdy inny artysta po pewnym czasie po prostu załamuje ręce, i wcale mu się nie dziwię. Sam bym sobie dał w pysk (śmiech).
Sprawa ta została ostatecznie rozwiązana, kiedy nabyłem Gibsona Explorera - to bardzo duża i wyrazista gitara. Uwielbiam na niej grać. Mam też model Flying V ze względu na osobę Michaela Schenkera. Na dzień dzisiejszy to właśnie z tych dwóch instrumentów korzystam najwięcej. Explorer i Flying V świetnie nadają się do grania mojej muzyki. Używam również 7-strunowego Ibaneza RG. Gdy w latach 90. pojawiły się pierwsze 7-strunowce, byłem do nich bardzo krytycznie nastawiony. Jak wielu, uważałem to za profanację. Zmieniłem jednak zdanie, kiedy usłyszałem, jak jeden koleś zaczął na nim grać. Brzmienie tego instrumentu jest diametralnie inne! Kilka dni potem kupiłem sobie ten sam egzemplarz i do dzisiaj jestem tym Ibanezem zachwycony. Przyzwyczaiłem się do niego na tyle, że kiedy teraz gram na zwykłej gitarze 6-strunowej, automatycznie szukam palcami tego niskiego B. Uwielbiam jej brutalność i siłę (śmiech). Wprost idealnie nadaje się do cięższej muzy.
W Guilt Machine cel był podobny. Różnica polega na czystości dźwięku. W Star One gitara ma brudną barwę. Tutaj zaś możemy usłyszeć jej zupełne przeciwieństwo. Stary dobry Stratocaster nadawał się do tego idealnie. Sprawa ma się odrobinę inaczej w Ayreonie. Tam królują stare analogowe synchronizatory oraz mocne uderzenia z silnym basem i perkusją na czele. To właśnie ich połączone dźwięki stanowią podstawę do tworzenia reszty materiału. Prawda jest jednak taka, że jeśli chcemy stworzyć naprawdę dobrą płytę, to każdy dźwięk musi na niej brzmieć idealnie. Jeżeli więc masz świetną gitarę i perkusję, ale słaby bas, to całość będzie co najwyżej przeciętna.
Otóż podzieliłem się wiadomością o tym projekcie z ludźmi w sieci. Kilka godzin później informacja ta była zamieszczona na każdym serwisie muzycznym. Pech chciał, że dowiedział się o tym manager Bruce’a. Był na mnie tak wściekły, że odwołał cały projekt. Dzielenie się tą informacją było z mojej strony bardzo nieodpowiedzialne, ale na moją obronę przemawia fakt, że ów manager nigdy nie zabronił mi o tym mówić publicznie. Niemniej jednak postąpiłem źle i zostałem z 12 kawałkami bez wokalisty. Nie byłem na to przygotowany. Mimo to wahałem się pomiędzy stworzeniem spójnej historii, a oddzielnymi utworami. Wtedy całkiem przypadkiem naszła mnie myśl, aby każdy z tych kawałków został oparty na jakimś filmie. Pomysł ten spodobał mi się z dwóch powodów: po pierwsze, był łatwy do wykonania, a po drugie - mogłem obejrzeć kilka dobrych filmów (śmiech). Wspólnym mianownikiem tych produkcji była tematyka - przestrzeń kosmiczna. Drugi album miał zatem utrzymywać tę samą stylistykę, tyle że już w nieco innej konwencji. Tym razem zabrałem się za dystopię i sięgnąłem po kino postapokaliptyczne.
Poprosiłem zatem zgromadzonych ludzi, aby krótko zrecenzowali te dwanaście utworów i wystawili im oceny. Najlepsze osiem trafiło na płytę. Dla mnie decyzja o odrzuceniu czterech kawałków byłaby bardzo trudna. Korzyść była więc obopólna. Fani mogli realnie zadecydować o ostatecznym kształcie płyty, a ja uzyskałem niezależną opinię odbiorców. Niezwykle ważne jest dla mnie to, co zainteresowani moją muzyką o niej myślą. Cieszy mnie też fakt, że moje inspiracje znajdują odzwierciedlenie w ich oczach i uszach.
Niewiele osób zapewne wie o tym, że w latach 60. Pink Floyd grali zupełnie inną muzykę. Pewnego razu słuchałem tych utworów i naszła mnie myśl, żeby nagrać te utwory jeszcze raz w nowych aranżacjach. Chciałem im nadać bardziej rockowy charakter. Korzystając z okazji, iż właśnie skończyłem bardzo skomplikowany album Ayreona, postanowiłem pójść na żywioł i spróbować swoich sił. Nie musiałem pisać tekstów, więc miałem dużo mniej pracy. Po miesiącu skończyłem nagrywać materiał, a po dwóch był on gotowy do wydania. Wtedy wytwórnia wpadła na pomysł, aby nie umieszczać mojego imienia i nazwiska na płycie. Miał to być celowy zabieg mający na celu wprowadzenie do całego przedsięwzięcia elementu tajemnicy. Efekt był opłakany (śmiech). Nie sprzedaliśmy prawie żadnej kopii tego albumu. Nie było nawet akcji promocyjnej i wywiadów dla prasy. Tak czasami bywa, ale nie rozpaczam. Takie doświadczenia bardzo dużo nas uczą i skutecznie studzą wszelkie przerośnięte ambicje.
Miałem kilkakrotnie już możliwość spotkania się na przykład z Alice’em Cooperem, którego jestem wielkim fanem. Jego muzyka i osobowość zawsze mi imponowały. Facet posiada ogromne poczucie humoru i jest w tym wszystkim bardzo prawdziwy. A co taki gość jak ja mógłby mu powiedzieć? - np. że "jestem twoim największym fanem i posiadam kolekcję twoich płyt?". Umarłby chyba ze śmiechu, jakby to usłyszał! Mógłby przecież mieć gorszy dzień i po prostu kazać mi się odwalić. Zdajesz sobie sprawę, jakie to by było dla mnie druzgocące? To tak, jakby zgwałcił cię święty Mikołaj (śmiech). Wszystkie wspomnienia i muzyka straciłyby jakąkolwiek wartość. Oczywiście wiem, że nigdy tak by się nie stało, bo równy z niego facet, niemniej jednak wybieram niebieską pigułkę i pozostaję w świecie swoich fantazji (śmiech).
Kiedy jeszcze niedawno pracowałem nad nowym albumem Star One, uważałem, że jest to najlepszy krążek, jaki kiedykolwiek nagrałem. W chwili, kiedy wysłałem go do wytwórni, całe to przekonanie prysło. Zacząłem się zastawiać nad tym, kto ten album w ogóle będzie chciał kupić i dlaczego stworzyłem takiego gniota (śmiech). W większości przypadków moje obawy są na szczęście bezpodstawne. Moim celem jest stworzenie płyty, którą zrecenzują potem wszystkie największe magazyny muzyczne. Co więcej, chcę dostać od nich nawet tę najgorszą możliwą recenzję. Dopiero wtedy będę mógł spokojnie uznać, że wykonałem kawał dobrej roboty. Niemniej jednak najgorsze są dla mnie zawsze te chwile, w których tkwię w tak zwanej czarnej dziurze. Okres, w którym nie mam żadnych nowych pomysłów na przyszłość, jest najgorszym z możliwych. Nachodzą mnie wtedy najróżniejsze myśli i zwątpienia. Na szczęście do tej pory zawsze udawało mi się w końcu uciec spod jarzma marazmu. Mam nadzieję, że nigdy nie będę musiał tam zostać na dłużej.
Jeśli ktoś dałby mi możliwość wyboru pomiędzy pracą z wybitnym artystą (który byłby równie wybitnym dupkiem) a przeciętnym muzykiem, z którym bym się świetnie dogadywał, to bez względu na efekt końcowy wybrałbym tę drugą opcję. Nad płytą pracuję czasami ponad rok i nie chcę w tym dość długim czasie przebywać w towarzystwie człowieka, który ciągle marudzi. Ten czas to moje życie, a skończony produkt jest tylko produktem.
M. Kubicki