Joe Bonamassa
Wywiady
2011-01-21
Debiutancki album supergrupy Black Country Communion, w której szeregach gra Joe Bonamassa, jest brzmieniowo najcięższym projektem, w jakim brał udział ten muzyk.
Fani tego geniusza gitary, którym niewątpliwie jest Bonamassa, mają przed sobą nie lada ucztę. Joe wraz z legendarnym basistą Glennem Hughesem (Black Sabbath, Deep Purple), perkusistą Jasonem Bonhamem i klawiszowcem Derekiem Sherinianem (Dream Theater, Planet X) postanowili powołać do życia nowy projekt. Efektem tej współpracy jest hardrockowa płyta "Black Country", która ukazała się tej jesieni. Jest ona wyraźnym odejściem od dotychczasowego stylu Bonamassy - przede wszystkim wolna jest od typowo bluesowych brzmień, tak charakterystycznych dla materiału solowego tego muzyka. Gdy spotykamy się z artystą, od razu widać, że jest on bardzo podekscytowany nowym projektem. Już na samym wstępie Joe wyznaje: "Płytę nagrywaliśmy na innych gitarach, z innym sprzętem. Wszystko było nowe. Współpracowałem ze świetnymi muzykami, każdy z nich jest muzyczną indywidualnością. To było dla mnie olbrzymie wyzwanie, ale ja lubię wyzwania".
Owen Bailey
Opowiedz nam o jam session na Guitar Center King Of The Blues 2009. Czy między tobą a Glennem od razu panowało całkowite porozumienie i wytworzyła się tzw. muzyczna chemia?
Rzeczywiście od samego początku byliśmy jak w transie. Bardzo dobrze się bawiliśmy, i to się udzieliło wszystkim. Nie spodziewałem się, że wyjdzie to tak wspaniale. Umówiliśmy się, że Glenn przyjedzie na Guitar Center King Of The Blues i zagra tylko dwa utwory "Medusa" oraz "Mistreated", nic więcej. Jednak to, co się wtedy wydarzyło, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Kevin Shirley, mój producent, zobaczył nas w akcji i stwierdził, że zdecydowanie powinniśmy coś razem nagrać. Nie chcieliśmy stworzyć czegoś małego na odczep się w stylu "weekendowy album bluesowy" (śmiech). Chcieliśmy stworzyć prawdziwy zespół, pisać utwory i... nie spieszyć się.
Czy wydanie płyty pod szyldem nowego zespołu zamiast sygnowania materiału swoim nazwiskiem nie było ryzykowne?
Życie nic nie znaczy, jeśli nie podejmujemy ryzyka. Nic nie przychodzi łatwo. W tworzeniu muzyki piękne jest właśnie zmaganie się z trudnościami. Niektóre z moich najlepszych koncertów to te, z którymi były jakieś trudności - np. był korek na trasie i nie mogłem zdążyć albo wszystko szło od początku na opak. W końcu rozstawiamy sprzęt na scenie i modlimy się w duchu, żeby wszystko odbyło się bez zakłóceń. Kiedy sukces przychodzi zbyt łatwo, zaczynamy pewne rzeczy lekceważyć, a to jest już niebezpieczne.
Jak wyglądała praca nad płytą?
Pierwszą sesję zorganizowaliśmy sobie w styczniu, drugą w marcu. No i już dziewięć miesięcy później płyta była gotowa. Pierwsze próby z Glennem rozpoczęliśmy w październiku zeszłego roku, w grudniu dołączył do nas Jason. I jak już powiedziałem, w styczniu siedzieliśmy w studiu, nagrywając materiał.
Twoje brzmienie na płycie jest o wiele bardziej rockowe. Skąd taka zmiana?
Na tym krążku grałem przede wszystkim na gitarach Gibson Custom Joe Bonamassa Les Paul. Tylko do jednego utworu użyłem dwóch innych gitar. Pierwsza z nich to instrument typu Explorer, natomiast druga to klon Telecastera marki Nash, którą wykonano specjalnie dla mnie. To gitara Tele Custom z gryfem w stylu Stratocastera. Została skonstruowana na wzór wiosła Clapton Hyde Park Telecaster. Większość płyty nagrywałem jednak na dwóch czy trzech Les Paulach - utwór "Medusa" zarejestrowałem na gitarze Les Paul Custom Mela Galleya. Za każdym razem podpinałem się do mojego małego pedalboardu, którego nazywam "muszką" (śmiech). Znajduje się w nim Ibanez Tube Screamer, delay, MXR Micro Flanger i Way Huge Aqua-Puss. Swój sprzęt trzymam w magazynie, który znajduje się nieopodal miejsca, gdzie Jeorge Tripps, projektant firmy Way Huge Electronics, konstruuje swoje efekty. Znam ludzi z Dunlopa, to bardzo fajni goście, więc Tripps przynosi mi od czasu do czasu jakieś nowe cacko. Używałem też kaczki od niego i efekt tremolo marki Demeter.
W utworze "Down Again" słychać efekt typu flanger połączony z ciekawym brzmieniem organów Hammonda...
To właśnie kostka MXR Micro Flanger, o której już wspominałem. Po prostu Kevin Shirley pozwolił mi używać wszystkich efektów, jakich tylko chciałem. W tym kawałku uznałem, że ten flanger będzie najlepszym wyborem.
Jak ci się udało uzyskać takie ciekawe brzmienie w utworze "Song Of Yesterday"? Ostre, jakby w przeciwfazie, z lekkim efektem tremolo?
Tutaj użyłem efektu Demeter Tremolo. Poza tym grałem na Les Paulu, na którego mówię "gary moore". To model reissue Les Paula z 1959 roku. Mój techniczny wyjął magnesy z przetwornika Burstbucker i obrócił je, tak że teraz, po ustawieniu przełącznika przetworników w pozycji środkowej, uzyskuję sygnał w przeciwfazie. Owszem, można kupić takie gotowe przetworniki, ale lepiej pokombinować samemu z zainstalowanym już pickupem, który jest nam dobrze znany. Nie jestem fanem wymontowania przetworników z dobrych gitar.
Czy odchudzenie twojego zestawu sprzętowego było decyzją świadomą?
Założenie było następujące: maksymalnie ograniczyć sprzęt, wziąć do ręki gitarę, podpiąć się do wzmacniacza, i po prostu grać! W czasie sesji nagraniowej używałem dwóch głów Marshalla - pierwsza to Super Bass z 1968 roku podpięta do paczki 4×12", a druga to Super Lead z 1970 roku wraz z kolumną Jubilee. Headów Super Bass i Super Lead używałem zamiennie, w zależności od tego, jakie brzmienie chciałem uzyskać - Super Bass ma nieco ciemniejsze brzmienie, dlatego w sytuacjach, kiedy chciałem, żeby dźwięk był ostrzejszy i przesterowany, stosowałem model Super Lead. Podczas pierwszej sesji wykorzystywałem dwie kolumny głośnikowe Marshalla uzbrojone w głośniki Celestion G12M Greenback. Podczas drugiej sesji używałem paczki 4×12" z głośnikami EV. Bardzo zależało mi na zmianie sprzętu i uproszczeniu całego zestawu. Chciałem, żeby moje brzmienie było bardziej surowe i bardziej rockowe.
Na płycie "Black Country" mało jest czystego bluesa, no może poza końcową częścią utworu "Sista Jane", w którym słychać wyraźne brzmienie zbliżone klimatem do Cream z gitarą w stylu Claptona. Czy świadomie zrezygnowałeś z bluesa?
Nie, to nie był świadomy zabieg. Wszystkie utwory zostały wcześniej przez nas ograne w taki sposób, w jaki je czuliśmy. My po prostu tak graliśmy i nie mieliśmy czasu zastanawiać się, w jakim stylu jest muzyka, którą aktualnie tworzymy. Gonił nas czas. Mieliśmy ograniczoną liczbę dni, tak naprawdę to wszystko było ograniczone. Wydawałoby się, że taka supergrupa będzie miała ogromny budżet i będzie mogła jeść w studiu kawior, ale to wcale tak nie wyglądało. Zabraliśmy do studia tylko rzeczy absolutnie niezbędne i mieliśmy jedynie trzy dni na nagrania. Ja byłem w trakcie trasy, która rozpoczęła się dwa tygodnie wcześniej. Druga sesja odbyła się tylko dzięki temu, że mieliśmy dwa dni wolnego od koncertów w Los Angeles. Wszyscy poszli na plażę, a ja i mój techniczny udaliśmy się do studia Shangri-La. Graliśmy dwa dni po dwanaście godzin dziennie.
Wygląda na to, że nie masz ani chwili wolnego...
Tak, to prawda! Ale ja to lubię (śmiech).
Jak przebiegał proces tworzenia materiału na debiutancki album Black Country Communion?
Kiedy nie dysponuje się zbyt dużą ilością czasu na zrealizowanie płyty, to są dwie ewentualności: albo muzyka rzeczywiście zabrzmi, jakby została nagrana naprędce i w pośpiechu, albo zabrzmi tak, jakby była dopieszczana miesiącami. Całe szczęście w naszym przypadku wyszło to drugie (śmiech). Mimo krótkiego czasu przeznaczonego na stworzenie materiału, aranżacje są solidnie dopracowane. Właściwie to ciągle pracujemy nad aranżacjami, mimo że album jest już nagrany...
Na zdjęciach i filmach dokumentujących pracę w studiu widać, że pracujecie w jednym pomieszczeniu. Czy kontakt wzrokowy podczas nagrania pomaga? Czy skupialiście się tylko na swoich partiach i na swoich muzycznych światach?
Według mnie to najlepszy sposób na nagrywanie. Niektórzy muzycy lubią mieć osobne pomieszczenie, gdzie wszystko musi być odizolowane. Ja lubię, kiedy brzmienia się nawzajem przenikają. Lubię też, gdy mikrofon odpowiedzialny za talerze zbiera sygnał z gitary, i na odwrót. Shangri-La to nieduże studio. Moje wzmacniacze ustawione były w pokoju, którego niestety nie dało się zamknąć. To oczywiste, że dwa 100-watowe wzmacniacze potrafią dać niezłego czadu. Dosłownie trzęsły się ściany!
Czy słuchając gotowego albumu, jesteś zadowolony z końcowego efektu? Czy jest on dokładnie taki, jakiego się spodziewałeś?
Nie miałem żadnych oczekiwań w stosunku do tej płyty. Nie miałem też pojęcia, co nam z tego wyjdzie. Ale czułem, że się dobrze dogadujemy i uzupełniamy, to wszystko. Gdy siedzieliśmy w studiu, jednomyślnie stwierdziliśmy: "kurcze, to nam naprawdę nieźle wyszło!", ale nigdy nie słuchaliśmy nagranych kawałków. Podczas pracy pytaliśmy tylko: "mamy to? OK, idziemy dalej". Nie słyszałem żadnych nagrań przed ich zmiksowaniem, nie miałem pojęcia, czy są dobre, czy też zwyczajnie do niczego. Później posłuchałem całości i okazało się, że wszystko wyszło całkiem okay.
Na pewno doskonale znasz producenta Kevina Shirleya, on zresztą ciebie też dobrze zna. Jak się wam pracowało nad płytą, na której twoje kompozycje i twój głos nie są na pierwszym planie?
Po prostu wspaniale! Jednym z powodów, dla których zaangażowałem się w ten projekt, był absolutny brak presji - nie musiałem tworzyć nowego materiału ani też śpiewać wszystkich piosenek. W ostatecznym rozrachunku było to bardzo ekscytujące i przede wszystkim inne od tego, co robię zazwyczaj. Każdego ranka budziłem się i czułem, że częściej powinienem brać udział w projektach, w których mogę się skupić przede wszystkim na gitarze.
Twój styl gry jest bardziej rockowy - jakie zmiany wprowadziłeś, jeśli chodzi o technikę...
Grałem spontanicznie. Nie wypracowywałem tych partii pieczołowicie przez długie miesiące. Dałem się ponieść emocjom i wykorzystałem swoje wcześniejsze doświadczenia - kiedyś przecież grałem do płyt Iron Maiden czy Deep Purple. Poza tym gra z takimi muzykami, jak Glenn Hughes, Jason Bonham i Derek Sherinian była dla mnie prawdziwym wyzwaniem, i to było właśnie wspaniałe.
Czy wszystkie twoje partie prowadzące były improwizowane?
Wszystkie były wykonane całkowicie spontanicznie. Zresztą przy solówkach nie mogłem (ale też nie musiałem) robić żadnych dogrywek, bo po prostu brakowało nam czasu. Mieliśmy zaplanowany koncert w Phoenix, terminy więc były mocno napięte. Czas w studiu się kończył - wiedziałem, że następnego dnia musimy skończyć nagrywanie, ponieważ potem będę w trasie bez przerwy przez sześć tygodni. To oznaczało dla mnie być albo nie być.
Czy trudno było ci się przestawić z grania bluesa na granie rocka?
Właściwie to nie było trudne, ponieważ obie stylistyki mocno się przenikają. Szczerze mówiąc, moje płyty nie są czysto bluesowe. Mieszczą się bardziej w kategoriach rocka niż bluesa. Ale tym razem zwyczajnie mogłem grać ostrzej i podkręcić przester we wzmacniaczach. To wszystko.
Znane są twoje bluesowe fascynacje. A co z wpływami rockowymi? Jakich gitarzystów z tego kręgu mógłbyś wskazać jako źródło swoich inspiracji?
Ostatnio słuchałem sporo nagrań Iron Maiden. Uwielbiam grę Adriana Smitha i Dave’a Murraya, a szczególnie sposób, w jaki Adrian rozpoczyna swoje solówki. Bardzo dużo się w nich dzieje.
Czy będąc supergrupą, stanowicie układ demokratyczny?
Tak, wszyscy lubimy się ze sobą nie zgadzać (śmiech). Ale siłą napędową całego przedsięwzięcia jest zdecydowanie Glenn. Jestem szczęśliwy, że mogę grać drugie skrzypce w zespole, któremu przewodzi tak wielki gitarowy talent. Część utworów napisaliśmy razem z Glennem, część napisałem ja sam, część on, ale przy każdej piosence pracowaliśmy razem. Pierwszym utworem, nad którym pracowaliśmy, był "One Last Soul" i sposób pracy nad nim nakreślił nam pewien schemat. Ja napisałem piosenkę "Song Of Yesterday", a Glenn zaśpiewał większość partii. "Black Country" skomponowaliśmy razem. Chcieliśmy napisać coś szalonego i zarazem ciężkiego, trwającego ponad trzy minuty. Podoba mi się, że pierwsza piosenka na płycie jest tak wyrazista. Ludzie słono płacą za płytę i dlatego chcę, żeby już po pierwszym kawałku stwierdzili, że nie wydali pieniędzy na marne.
Jakie to uczucie grać znowu w zespole?
Wspaniałe! Wprawdzie przez większość mego życia byłem artystą solowym, który dla siebie jest dość surowy, ale oczywiście kocham demokrację panującą w zespole. Myślę jednak, że późniejszy powrót do swojej łagodnej dyktatury też z pewnością nie będzie zły...
Owen Bailey