Ryszard Sygitowicz
Jeden z czołowych polskich gitarzystów, który uważany jest za gitarowy numer jeden w Polsce nie tylko przez fanów, ale także przez wielu asów gitary. Niegdyś filar grupy Perfect, później artysta działający w pojedynkę i udzielający się w projektach wielu wybitnych polskich wykonawców, ostatnio nagrał solową płytę, na której w roli głównego wokalisty wystąpił Grzegorz Markowski. Z Ryszardem Sygitowiczem rozmawiamy o tej płycie, a także o wielu innych sprawach z bogatego życiorysu artysty
Pamiętam, że w czwartej klasie zaczęły się zajęcia z fortepianu jako instrumentu dodatkowego. W trakcie tej mojej nauki pojawili się Beatlesi, więc zacząłem sobie przestrajać skrzypce - już nie pamiętam, czy stroiłem kwartami, ale chyba był to mój prywatny strój, żeby móc łapać akordy na tych czterech strunach. Tak więc próbowałem jakoś to robić po swojemu i grałem kolegom na podwórku "She Loves You" i inne tego typu rzeczy. Później dostałem od ojca jakąś pierwszą gitarę akustyczną z elektryczną przystawką, którą podłączałem do radia, no i oczywiście od razu było otwarte okno i całe podwórko słyszało (śmiech). Następną moją gitarą była czeska Jolana Tornado.
Gdy byłem w szkole średniej, miałem taki zespół szkolny i na przykład solo w "Highway Star" skopiowałem dokładnie. Jak mieliśmy próby, to nawet drugi głos nagrałem na magnetofon, a nasz kolega techniczny czekał tylko na ten moment, żeby w odpowiednim momencie wystartować i albo się zgodziło, albo nie (śmiech). Graliśmy sporo Deep Purple, więc ściągałem trochę z Blackmore’a, natomiast mało grałem Hendriksa, choć oczywiście słuchałem go. Grałem więcej rzeczy typu Led Zeppelin, Deep Purple, później miałem fascynację Emerson, Lake & Palmer.
Muzycznie byłem na jakimś pograniczu stylistyk - jazzem to trudno było nazwać, rock to też nie był, jazz-rock to także coś innego. Chyba po prostu wykształciłem jakiś swój styl - to było wtedy, gdy nagrywałem "Cavalcado" czy pierwszą swoją płytę, no ale to już było dużo później. W każdym razie miałem na myśli takie przełomy na przestrzeni całego życia, czyli trzy najważniejsze zdarzenia muzyczne. Natomiast dużo później, jak przyjechałem z USA w 1994 roku (bo wyjechałem w 1988 roku) w Radiu Wawa o dziwo, a nie w Stanach, usłyszałem Soundgarden, Alice In Chains, Nine Inch Nails, Rage Against The Machine, Clawfinger - no i znowu mną tąpnęło. Oczywiście ta ich muzyka była w jakiś sposób wtórna, ale powaliła mnie swoją energią i bardziej nowoczesnym podejściem do tematu, na przykład Soundgarden "Black Hole Sun" to była dla mnie rewelacja - ten utwór wywarł na mnie duże wrażenie.
Była to kapela grająca kompozycje Zbyszka - ciekawe harmonicznie, fajnie zrobione - trudno jednym słowem określić jej styl, było trochę Wishbone Ash, solówki w dwugłosie, dialogi gitarowe, ciekawe jak na tamte czasy harmonie, fajne melodie, był to rock, ale trudny do jednoznacznego sklasyfikowania. Gdy dostaliśmy propozycję, żeby grać support przed Budką Suflera, to była to dla nas wielka nobilitacja, ale gdy Budka kończyła grać, ludzie krzyczeli: "Dzikie Dziecko!", co było bardzo miłe. Szybko zakończyliśmy tę współpracę, a właściwie to oni ją skończyli, bo nie chcieli takich sytuacji (śmiech). Później zresztą powtórzyło się to, gdy była reaktywacja Perfectu i jeździliśmy z Budką, oni występowali po nas, a po ich występie ludzie krzyczeli "Perfect!".
Potem z Frąckowiak coś tam nagrywałem, pamiętam, że nagrałem wszystkie instrumenty do utworu "Mały Elf", ale były to raczej sporadyczne historie. Potem była taka grupa Bumerang, którą zajmował się Franciszek Walicki, i jakoś miał to prowadzić, miał wielkie nadzieje związane z tym zespołem, ale nie była to pewnie jakaś specjalnie dobra kapela - po prostu chciał na siłę wykrzesać z nas coś, czego w nas nie było, tak więc umarło to śmiercią naturalną.
Były jeszcze inne pomniejsze kapele typu Aerobus - taka druga, trzecia liga. A potem Hołdys przyjechał ze Stanów, zauroczony The Police, zaczął opowiadać, że był na koncercie, widział, no w ogóle szał. No i zaproponował mi stworzenie zespołu, a ponieważ ta jego kapela wyjazdowa nazywała się Perfect Super Show and Disco Band, zdecydował, że nowy zespół będzie się nazywał Perfect, czyli bez żadnych dodatków. Ta nazwa wydawała mi się od początku taka jakaś...
W końcu ktoś coś proponował, tak więc było to w jakimś sensie szanowanie siebie, ale przy okazji taka burza mózgów. Hołdys był wprawdzie przywódcą, miał decydujące zdanie, był kompozytorem, ale wszystko robiliśmy i aranżowaliśmy po swojemu. Na przykład piosenkę "Nie płacz Ewka" to on przyniósł na próbę, zagrał nam ją i to brzmiało jak country, a ja wymyśliłem wszystkie gitary, zaś Dzidek Zawadzki ten motyw basowy pod koniec, ja chciałem uzyskać coś w rodzaju gitary slide, więc wymyśliłem sobie jakiś motyw i zagrałem go zapalniczką, tak więc tu aranżacja bardzo dużo dawała. Poza tym w tamtych czasach bardzo ważne były teksty, które pisał Olewicz z Hołdysem (w większości oczywiście Olewicz), okres buntu całego narodu, Solidarność - to wszystko złożyło się jakoś chyba na sukces Perfectu. No i skład personalny, do którego dopiero po pół roku prób Hołdys znalazł gdzieś Grześka Markowskiego, który śpiewał w jakiejś knajpie.
Przyprowadził go na próbę i wszystko się zgadzało. Po jakimś czasie, po trasach koncertowych, zaczęły się sprawy jakie mają miejsce w niemal każdej grupie ludzkiej - a więc kłótnie, pijaństwa, a następnego dnia Hołdys ładnie ubrany i uczesany krzyczy: "Co tu się dzieje!" i tak dalej, że nie będzie z pijakami pracował, a sam przecież robił to samo. I któregoś dnia powiedział: "Rezygnuję, nie mogę pracować w takiej atmosferze, odchodzę z zespołu, róbcie sobie z nim, co chcecie". Ponieważ ja i basista najwięcej tam pracowaliśmy, ciągnęliśmy to od strony aranżacyjnej i muzycznej, spotykaliśmy się kilka tygodni i zastanawialiśmy się, czy robić to dalej, czy nie. Jednak nie mieliśmy jednej rzeczy, którą miał Hołdys - daru do wszystkich posunięć medialnych i reklamy na rzecz zespołu; nie wiem, chyba nauczył się tego w Stanach.
Kiedyś, chyba to pamiętasz, radio i telewizja mówiły tylko prawdę, powszechnie mówiło się: "a co ty mi gadasz, posłuchaj, co powiedzieli w radio", nie było tak, że w radiu można było skłamać (śmiech), a Hołdys chyba w USA się nauczył, że radio i TV służą do sprzedawania picu, a tego w Polsce nikt nie znał. Dlatego pierwszy wywiad Hołdysa w telewizji jako lidera Perfectu polegał na tym, że patrząc prosto w kamerę, bez zmrużenia okiem powiedział: "Bo my jesteśmy najlepsi w Polsce". Oczywiście to tylko jeden z przykładów, których można przytoczyć wiele, wypowiedzi do mikrofonu, do ludzi, a także drażnienie służb typu milicja - to wszystko tworzyło określoną aurę wokół zespołu, której my sami nie bylibyśmy w stanie zrobić. Mieliśmy do wyboru: albo prowadzić Perfect, albo przyjąć jakieś kontrakty zagraniczne, bo wtedy na nich można było dobrze zarobić.
Wybraliśmy tę drugą opcję, ja dostałem jakiś kontrakt, Dzidek Zawadzki również, ale Hołdys powiedział, że tak czy inaczej gramy do końca roku. Stan wojenny zastał nas w Novotelu w Gdańsku i skończyło się granie, ale w międzyczasie przyszedł kontrakt dla Perfectu z Holandii, no i Hołdys zmienił zdanie, że jednak nie odchodzi, a ja już miałem kontrakt podpisany gdzie indziej, więc zrezygnowałem z kapeli i nie wiem, czy niestety, czy stety, ale nie żałuję, bo później nagrałem swoje solowe płyty.
Wiem, że wielu naszych nawet znanych gitarzystów, bo nieznanych nie sprawdzałem, takiej łatwości nie ma. Oczywiście jeśli są tylko akordy triady, to jeszcze większość sobie radzi, ale jak jest jakiś dodatkowy akord, to już zaczyna się szukanie. Ja za dużo nie jeździłem - raz byłem pół roku w Skandynawii i pół roku w Emiratach, ale i tak te wyjazdy mi bardzo dużo dały i miło je wspominam, choć zaliczyłem także wojnę gdzieś w Bejrucie (śmiech).
Pamiętam, że Włodek gościł różnych znanych ludzi i kiedyś przyjechał Czesiek Niemen, który miał mieć koncert w dużej sali na ponad dwa tysiące osób, w Copernicus Center. W pierwszej części występowały zespoły polonijne, m.in. ja z Włodkiem i jego zespołem, a w drugiej części gwiazdą był Niemen - wychodził sam ze wszystkimi swoimi urządzeniami. No i miałem niesamowitą przygodę z Cześkiem, który wszedł do naszej garderoby, jak skończyliśmy grać, a był on jeszcze przed swoim występem, i powiedział do mnie: "Sygit, a może byś ze mną zagrał?". Ja na to: "Czesiek, ale o co chodzi, kiedy?", a on na to: "No... zaraz" (śmiech). Ja mu odpowiedziałem, że przecież nigdy z nim nie grałem, on zaś: "Dasz sobie radę, chyba wszystko znasz, »Płonie stodoła«, »Dziwny jest ten świat«, na pewno dasz sobie radę". Miałem moment zastanowienia, ale krótki (parę sekund) i powiedziałem, że "no dobra Czesiek, tylko mów mi tonacje".
No i podał mi tonacje - tylko to sobie zapisałem i pojechaliśmy bez żadnej próby. Od tamtej pory jak przyjeżdżał, to zawsze z nim grałem. Nie mówię tego dlatego, żeby pokazać, jaki jestem zdolny, bo znałem "Stodołę" (Sygitowicz nuci fragment motywu - przyp. RL), choć nigdy jej nie grałem, ale ogranie w knajpach spowodowało, że ja ten riff zagrałem od razu za pierwszym razem bez pomyłki na koncercie z Cześkiem. Numer "Dziwny jest ten świat", gdzie pamiętałem mniej więcej, jak leci solówka, to nawet nie chciałem tam grać własnej solówki, tylko oddałem klimat solówki oryginalnej. Zmierzam do tego, że nie tylko same zdolności, ale i ogranie w knajpie bardzo pomaga w znalezieniu się na dużej scenie czy na jam session - mnie na przykład pomogło w zagraniu bez próby z Niemenem.
Dopiero po jakimś czasie kolega, który był dyrektorem Wifonu, Tadek Trzciński, spotkał mnie i zapytał, czy nie wydałbym płyty ze swoimi utworami, na co odpowiedziałem, że "oczywiście, jeśli można, to bardzo chętnie". A on na to: "No to ja się tym zajmę". Tak więc to nie było tak, że ja specjalnie za tym chodziłem, po prostu tak się ułożyło - los i szczęście. Potem jakiś człowiek z Poznania wysłał te płyty do "Guitar Playera" i do "Gandy Dancer" i one tam uzyskały pochlebne recenzje, a także zostały zauważone na świecie. Akurat to był taki czas i tak się złożyło. Sam zawsze uważałem się za gitarulka, który pomaga innym - to jest moja praca, nie mam z tym żadnego problemu.
Z drugiej strony, nie jest to też jakaś męczarnia, jeśli o mnie chodzi, po prostu jak mi się chce coś zrobić, siadam do instrumentu i albo mi się udaje, albo nie. Tak więc u mnie wynika to z potrzeby chwili - jak to się szumnie mówi, muszę mieć natchnienie (śmiech) - poza tym jakieś inspiracje też grają rolę. Na przykład utwór "To" był inspirowany muzyką Eltona Johna, którego nie jestem jakimś wielkim fanem, ale którego szanuję, zawsze podobał mi się jego sposób prowadzenia akompaniamentu. Podszedłem sobie do jakiegoś pianina i zagrałem w stylu Eltona Johna, nie ma w tym numerze jego harmonii, wszystko jest tam inne, ale inspiracja fortepianu jest od niego.
W ogóle ten numer powstał i znalazł się na płycie w szczególny sposób, bo ja o nim zapomniałem - dwa lata temu w Sopocie w ZAiKS-ie, gdzie stał fortepian, moja dziewczyna powiedziała: "Rysiu, zagraj mi coś romantycznego". A ja właśnie przypomniałem sobie ten mój stary numer i jej się to tak spodobało, że powiedziała: "Musisz to dać na nową płytę z Grześkiem". Podobnie utwór "Nie płacz Ewka" nie był nagrywany jako przebój, tylko po nagraniu czterech innych numerów okazało się, że mamy jeszcze trochę czasu w studiu, więc to zarejestrowaliśmy.
Natomiast była sugestia ingerencji, bo bridge im się nie podobał, że za bardzo kontrastuje z resztą, że w RMF-ie to może nie przejść i że to trzeba złagodzić, a może wyrzucić i że ktoś inny to zrobi. W tym momencie ja odpuściłem, choć ten numer bez bridge’a troszeczkę stracił sens, jeżeli chodzi o słowa. Zmieniony został też numer, który leci w radiu - "Każdej nocy". Wyrzucili mi części z chórkami, z czego nie jestem zadowolony, ale za to z innych jestem, to znaczy akceptuję to. Wybrali cztery numery na ewentualne single, one są na płycie oznaczone jako Radio edit, ale według mnie powinni pokazać więcej drapieżności, żeby nie było, że spotkało się dwóch dziadków, którzy nagrali same ballady. Wiadomo, że ten pierwszy numer "Z duszą na ramieniu" nie nadaje się do komercyjnego radia, bo jest za ostry (śmiech).
Ten sielankowy wstęp w nim wziął się stąd, że na płycie "Jestem" Perfectu, która powstała po reaktywacji grupy, a mnie powierzono tam rolę kierownika muzycznego, zrobiłem podobny greps. Grałem tam na malutkim wzmacniaczu Fendera, który nagrywałem jeszcze, klepiąc sobie nogą w podłogę, taki numer "Nie daj się zabić", a Grzesiek śpiewał przez jakąś tubę, i potem nagle wchodzi kapela. Wtedy chodziło mi o ten efekt, żeby słuchacz podszedł do swojej wieży, zastanawiając się, co to za klepanie w podłogę, co to za płyta, że prawie nic nie słychać - i nagle walnięcie. Tutaj chodziło mi o podobny efekt, żeby to wyglądało na country, taki element zaskoczenia.
Robert Lewandowski