Zanim skończył czternaście lat, grał z takimi mistrzami, jak: B.B. King, Buddy Guy, Danny Gatton i Clarence "Gatemouth" Brown.
Swój sukces zawdzięcza determinacji i ciężkiej pracy, ale z drugiej strony nie zaszedłby tak daleko, gdyby nie duża dawka szczęścia i nie... tata.
Joe Bonamassa jest obecnie wymieniany pośród największych gwiazd bluesa. Kto więc jeszcze nie miał okazji, to czas najwyższy go poznać. Jest 15 lutego 2008 roku, godzina 20:45. Znajdujemy się w Shepherd’s Bush Empire w Londynie - sala wypełniona jest po brzegi fanami, którzy przybyli na bluesowy koncert. Na dwóch paczkach 4×12" umieszczone są cztery 100-watowe głowy.
Bonamassa wychodzi na scenę i rozlega się potężny, wzbudzony powerchord - tak właśnie rozpoczyna się utwór "Bridge To Better Days" z albumu "You & Me" (2006). Rozlega się krzyk rozentuzjazmowanej publiczności - dawno nikt nie zaserwował miłośnikom gitary takiego brzmienia, dawno nie widziano gitarzysty, który tak opanował swój instrument. "Les Paul brzmiał naprawdę wspaniale w tej sali - powiedział podniecony gitarzysta po koncercie. - Instrument z 1959 roku zaprezentował się znakomicie". Nie możemy się z tym nie zgodzić. Po chwili Joe powiedział: "Będziemy rozmawiać o gitarach? Ostrzegam, mogę o nich mówić całą noc...". Przecież nam to odpowiada!
Joe, zaczynałeś od muzyki klasycznej, ale dorastałeś w środowisku przesiąkniętym muzyką. Jak określiłbyś swoje wczesne wpływy?
Gdy miałem kilka lat, dostałem od taty gitarę klasyczną i rzeczywiście zaczynałem od muzyki klasycznej. Później usłyszałem od niego: "Jeśli chcesz grać jak Eric Clapton, musisz mieć Stratocastera - oto on. Chcesz grać jak Jimmy Page? Masz tu Les Paula". Ojciec był dystrybutorem gitar, więc w naszym domu zawsze były jakieś instrumenty. Poza tym miał kolekcję około trzystu płyt, między innymi takich wykonawców, jak: Yes, Genesis, Free, Jimi Hendrix, Stevie Ray Vaughan, Eric Clapton, John Mayall, Roy Buchanan, Led Zeppelin czy Jeff Beck Group. Byłem szczęściarzem, bo miałem wszystko na wyciągnięcie ręki. Tata widział koncert Johnny’ego Wintera, który występował przed grupą Yes. Wprost kochał tę muzykę. Uwielbiał też Muddy’ego Watersa. Teraz, kiedy patrzę na publiczność, widzę oczami wyobraźni mojego tatę. Staram się grać tak, jakby na widowni był mój ojciec. Doskonale znam jego gusty muzyczne. Tak! Gram, jakby widownia była złożona z dwóch tysięcy moich ojców!
A Stevie Ray Vaughan? Jeśli w bluesie pojawi się jakaś nowatorska nuta, wszyscy od razu porównują to do jego twórczości...
Muzyka SRV dosłownie płynie i to mi się w niej najbardziej podoba. On potrafił bardzo płynnie przejść od jednej frazy do drugiej. Jego gra była gładka, pozbawiona wszelkich zgrzytów. W jego wykonaniu wszystko brzmiało bardzo naturalnie - zupełnie tak, jakby on nie zastanawiał się nad tym, co zagrać, tylko dał się ponieść emocjom. W dużej mierze inspirował go Hendrix... Nieważne, jakich efektów używał, mógł to być Vibroverb, Tube Screamer czy Marshall - zawsze grał tak samo. Jeśli na świecie byłaby tylko gitara Les Paula i wzmacniacz Marshalla, to i tak za pomocą tego sprzętu udałoby mu się uzyskać swoje indywidualne brzmienie.
Możesz opowiedzieć nam o swoim mentorze, Dannym Gattonie?
Gdy byłem młodym chłopakiem, tata zabierał mnie na przeróżne festiwale bluesowe. Na jednym z nich miałem okazję zobaczyć i usłyszeć Danny’ego Gattona i Clarence’a "Gatemoutha" Browna. Koncert rozpoczynał jakiś lokalny zespół, a mnie posadzili za kulisami. Miałem wtedy około jedenastu lat. Byłem pulchnym chłopaczkiem z włosami gładko zaczesanymi do tyłu. Grałem na Telecasterze, który sięgał mi pod brodę. Można powiedzieć, że byłem miniaturową wersją Danny’ego (śmiech). Danny podszedł do mnie i powiedział, że pokaże mi coś naprawdę super i wyciągnął z futerału Telecastera z 1953 roku. Faktycznie byłem pod wrażeniem. Na domiar wszystkiego muzyk dodał, że jak oni będą występować, to mogę sobie pograć na jego wspaniałej gitarze! Przewiesił mi ją na szyi i zawiązał supeł na pasku, żeby ją podnieść ponad poziom moich kolan. Po koncercie długo rozmawialiśmy i można powiedzieć, że się zaprzyjaźniliśmy. Od tamtej pory Danny zabierał mnie na swoje koncerty, aż w końcu zacząłem pobierać u niego lekcje gry. Przez jakieś dwa i pół roku Danny był moim nauczycielem gitary. Czyli właściwie aż do swojej śmierci. Uwielbiałem go, chociaż on mnie absolutnie nie rozpieszczał. Kiedyś posadził mnie na krześle i powiedział: "Wiesz dużo o bluesie, ale nie wiesz nic o jazzie, country czy wczesnym rock and rollu. Przed tobą jeszcze mnóstwo pracy". To mnie zainspirowało do słuchania Wesa Montgomery’ego, Charliego Christiana, Jimmy’ego Bryanta, Buddy’ego Emmonsa. Zresztą tego ostatniego też miałem okazję poznać osobiście. I nagle mój świat muzyczny bardzo się wzbogacił - jakby rozszerzył się od mono do stereo. Danny naprawdę zainspirował mnie do gry - gdyby nie on, grałbym dziś zupełnie inaczej.
Jaki wpływ wywarli na ciebie Paul Kossoff i Eric Johnson? W twojej grze słychać wibrato Kossoffa i pentatoniki Johnsona...
Nie tylko wibrato Kossoffa, lecz również i jego akordy. Zresztą on był moim ulubionym gitarzystą. Co prawda nie udało mu się zdobyć takiego uznania i zrobić takiej kariery jak Page, Clapton czy Beck, ale dla mnie to właśnie on zawsze był najlepszy. Jeśli chodzi o Erica Johnsona to, no cóż, kilka razy z nim rozmawiałem i byłem z nim zupełnie szczery. Przyznałem się nawet, że kradnę z jego gry wszystko, co się da! (śmiech) Udało mu się połączyć w grze wiele sprzeczności. To dzięki niemu zostałem fanem shreddu. Jest to muzyk, który uzyskał wspaniałe brzmienie pełne uczucia, pasji i żaru. Nie znam bardziej wszechstronnego gitarzysty. Nie znam też gitarzysty, który by tak panował nad instrumentem.
No i nie można zapomnieć o B.B. Kingu...
Cóż mogę powiedzieć? Jego muzyka towarzyszy mi niemal nieustannie od ostatnich osiemnastu lat. To jest fenomen. Ja się staram, gram najlepiej jak umiem, daję z siebie wszystko i chcę porwać tłum. Dostaję nawet owacje na stojąco. No i co z tego? Gdy rozlega się: "Szanowni Państwo, przed wami B.B. King!"- nagle wszystko się zmienia. B.B. King wychodzi, nie spiesząc się, podpina swoją Lucille - jednym kabelkiem do jednego wzmacniacza - i... zaczyna grać. I już nikt o mnie nie pamięta. Tak to wygląda, mówię całkiem serio!
Co ostatnio grasz i jak ćwiczysz?
Kiedy jestem w trasie, nie ćwiczę zbyt dużo. Za to jak wracam do domu, trenuję cały czas. Gdy biorę do ręki swojego Les Paula, podłączam do niego efekt Princeton Reverb z 1965 roku, to mogę tak grać godzinami - po prostu odlatuję. Zajmuję się klasyką, prog rockiem i country, czyli rzeczami, których zwykle nie gram na koncertach. Chcę być w formie, żeby czuć się dobrze w każdym gatunku. Uważam, że bardzo ważne jest mieć swój własny styl, który będzie rozpoznawalny i jednocześnie pozwoli muzyce się sprzedać. Z drugiej zaś strony nigdy nie wiadomo, kiedy znajdę się na jednej scenie z gitarzystą country, więc na wszystko muszę być przygotowany. Trzeba być wszechstronnym i cały czas chłonąć różnorodną muzykę.
Koncertując po Europie, masz jeden zestaw sprzętowy, a w Stanach Zjednoczonych - inny. Nie przeszkadza ci to?
Chciałbym być kojarzony z jedną gitarą. Na przykład Danny Gatton miał starego, wysłużonego Telecastera. Snowy White też był wierny jednej gitarze. Podobnie Gary Moore czy Jimmy Page... Ja również chciałbym mieć tę jedną jedyną gitarę, tylko że... jeszcze jej nie znalazłem. Nie mogę nawet trafić na instrument, który by przez dłuższy czas idealnie utrzymywał strój! Jestem zwolennikiem Les Paula, ale zyskałem sławę jako gość od Stratocastera. Jak byłem młody, grałem na złotym, beznadziejnie błyszczącym Stratocasterze (śmiech). Kiedyś podczas koncertu zagrałem na nim może ze dwie piosenki, ale większość kawałków grałem na Les Paulu. I nagle okazało się, że wszyscy mówili o Stratocasterze, którego zdjęcie opublikowane było dosłownie wszędzie. A wszystko przez to, że tak strasznie rzucał się w oczy.
Producenci odegrali ważną rolę w twojej karierze i rozwoju muzycznym. Mógłbyś coś nam o nich opowiedzieć?
Pierwszym producentem, z którym pracowałem, był Phil Ramone. Miałem wtedy zaledwie czternaście lat. Phil był świetny! Często zachęcał mnie do tego, żebym coś zaśpiewał. Z kolei Tom Dowd, który wyprodukował mój album "A New Day Yesterday" (2000), był dla mnie prawie jak członek rodziny. Nagrywał moje partie dosłownie tak po takcie i - niech mu to Bóg wynagrodzi - miał siedemdziesiąt pięć lat, kiedy zrobił moją pierwszą płytę. Szczerze mówiąc, współpraca z nim nie była mi w sumie do niczego potrzebna, ponieważ miałem już podpisany kontrakt z Epic Records. Ale mój talent nie był jeszcze oszlifowany i nie miałem pojęcia, co znaczy nagrywanie albumu solowego. Rok 1999 był dla nas bardzo pracowity - minął mi pod znakiem śpiewania i nagrywania. Tom sadzał mnie przed konsolą Neve, puszczał moje kawałki i mówił, że tu i tu gram jak Eric Clapton, tu jak inny gość, a tam jak jeszcze ktoś inny. A potem dodawał: "Ale te osiem taktów to na pewno Joe Bonamassa". No cóż, gdybym miał do czynienia z kimś innym, pewnie szybko bym się obraził. Ale Tom Dowd? On nagrywał Erika Claptona, The Allman Brothers, Cream, Lynyrd Skynyrd - to był przecież człowiek, który autentycznie wszystko to słyszał w mojej muzyce. Więc kiedy powiedział, że te osiem taktów jest moje, to był to dla mnie rzeczywiście komplement. Tom nagrał dla mnie jedną płytę i rok później zmarł. Kochałem tego gościa - był moim prawdziwym przyjacielem i mentorem.
Jak się zaczęła twoja współpraca z Kevinem Shirleyem, który produkował płyty takich gwiazd, jak np.: Aerosmith, The Black Crowes, Iron Maiden i Slayer?
Gdy Tom zmarł, długo szukałem dobrego producenta. Poszukiwałem tej samej magii, ale bezskutecznie. Kolejni mieli zupełnie inne podejście. Potem spotkałem Kevina Shirleya, który - choć miałem na koncie kilka płyt i odniosłem już jakiś sukces - powiedział mi wprost: "Jeśli chcesz nagrać kolejny album bluesowy w starym stylu, znajdź kogoś innego". Ale nie poddawałem się. Nagrałem kilka demówek, a on je wszystkie odrzucił z wyjątkiem jednej - był to cover Johna Mayalla "So Many Roads". Znowu nagrałem kolejne demówki, lecz spotkał je ten sam los. Postanowiłem więc nagrać materiał inaczej. Nagrałem kilka garażowych demówek - śpiewałem do małego mikrofonu w moim komputerze. To były naprawdę bardzo słabe demówki, tylko mój śpiew i gitara, wszystko bardzo amatorskie. Wysłałem je do Kevina i ku mojemu zdziwieniu zadzwonił do mnie i powiedział: "Mamy album!". Weszliśmy do studia, gdzie poznałem Carmine’a Rojasa (bas), Jasona Bonhama (perkusja) i Ricka Melicka (klawisze). Pierwszy raz widziałem ich na oczy, a Kevin powiedział: "Macie dziewięć dni, żeby nagrać album, więc lepiej zacznijcie od razu". Po pół godzinie mieliśmy już pierwszą piosenkę: "So Many Roads...". To najlepszy utwór, jaki kiedykolwiek nagrałem. I to było to. Nie czułem się tak wspaniale od czasów Toma Dowda. Shirley wyprodukował moje kolejne płyty: "You & Me" (2006), "Sloe Gin" (2007), a także nowy album koncertowy. I mam nadzieję, że nasza współpraca będzie długa. Miałem wielkie szczęście, że go poznałem.
Zrobiłeś karierę bardzo wcześnie. Czy przechodziłeś taki okres, kiedy wydawało ci się, że już wszystko umiesz? Mam tu na myśli zbytnią pewność siebie, a może nawet arogancję?
Tak, było to po nagraniu "Blues Deluxe", kiedy udało mi się coś udowodnić wytwórni płytowej. Dali nam 10 tysięcy dolarów, zmiksowali materiał i zrobili mastering. Zainwestowali we mnie, więc musiałem im udowodnić, że jestem tego wart. Udało się! Nagrałem wspaniałą płytę. Album się sprzedawał i zostałem zauważony. Trzeba pamiętać o tym, że jestem gitarzystą, który śpiewa, a nie wokalistą grającym na gitarze. Mogę przejść się ulicami Londynu i znaleźć muzyków, którzy pobiliby mnie na głowę, jeśli chodzi o grę. Pewnie spotkałbym też ludzi, którzy śpiewają lepiej ode mnie. Zdaję sobie sprawę, że są na świecie ludzie wybitnie utalentowani, ale nie mieli nawet w połowie tyle szczęścia co ja. Przecież zanim skończyłem trzynaście lat, grałem z B.B. Kingiem, Albertem Collinsem, Dannym Gattonem, Clarencem "Gatemouth" Brownem... Danny Gatton uczył mnie gry. Wiadomo, ciężko pracowałem, ale miałem też bardzo dużo szczęścia. Teraz jestem gwiazdą i daję koncerty na całym świecie. Czy uważam, że muzyka, jaką gram, porusza w ludziach jakąś czułą strunę? Na pewno! Ale czy jest lepsza, czy gorsza niż jakakolwiek inna? Nie mam pojęcia.
Jesteś artystą samodzielnym, niezwiązanym z żadną wytwórnią. Nad wszystkim czuwasz ty i twój menedżer. Czemu wybrałeś taką drogę?
No cóż, zmęczyły nas ciągłe konflikty i szarpanie się z wytwórniami. Nie chcieliśmy, żeby ktoś dłużej kierował naszym losem. Wiesz jak to jest: podpisujesz kontrakt z wielką wytwórnią, potem twój specjalista od promocji jest zwalniany i już po tobie. Ludzie mówią: "No cóż, szkoda, co za dramatyczna historia...". O mnie nikt nigdy tak nie powie, bo jestem panem własnego losu. Oczywiście bez Roya bym sobie nie poradził i to on jest mózgiem całego przedsięwzięcia. Założyliśmy swoją własną wytwórnię płytową. Zaczęło się w 2004 roku, kiedy byliśmy kompletnie spłukani, dosłownie bez grosza. Zainwestowaliśmy wszystko w album "Had To Cry Today". Gdyby płyta się nie sprzedała, byłoby po nas. Całe szczęście, udało się. Z roku na rok biznes miał się coraz lepiej i w tej chwili jesteśmy właścicielami całego materiału z katalogu - odkupiliśmy wszystko. Gdybyśmy zdali się na wielką wytwórnię, wylecielibyśmy z rynku wiele lat temu. Nie udzielałbym teraz wywiadu waszemu magazynowi, lecz raczej podawałbym wam kawę w jakiejś kawiarni!
Pewnie cały ten boom internetowy, w tym serwisy MySpace i YouTube, również pomogły ci w karierze?
O tak, szczególnie YouTube! Co prawda nagrywanie na koncertach jest nielegalne, ale jeśli film na YouTube sprawi, że na moje koncerty przyjdzie więcej ludzi, to nie widzę w tym nic złego. Nie mam nic przeciwko temu, żeby ludzie robili zdjęcia i filmowali mnie. Po pierwsze, nie sposób tego zakazać, a po drugie - dlaczego miałbym się sprzeciwić, żeby moje nagrania krążyły w Internecie? Potem dzieciaki przychodzą na moje koncerty i mówią, że widzieli mnie na YouTube i dlatego przyszli na koncert. Jest to nowa jakość na rynku muzycznym, całkowicie nowy sposób promocji. Nie potrzebujesz już 250 tysięcy dolarów od wytwórni na promocję radiową, dzięki której pojawisz się 10 razy na antenie programu "Good Morning Iowa". Mniejsza sprzedaż płyt, za to większa sprzedaż biletów. Trzeba się rozpędzać powoli, taką mam filozofię.
Współcześni artyści nie lubią być nazywani muzykami bluesowymi. Tobie taka etykietka nie przeszkadza?
Granie bluesa to nie obciach, to zaszczyt. Niekoniecznie trzeba w kółko ogrywać progresję I-IV-V, nie trzeba też naśladować Roberta Johnsona czy B.B. Kinga. Chodzi o uczucia, jakie ta muzyka wzbudza. Równie dobrze może to być jeden akord, jak i pięćdziesiąt akordów, może rozweselać albo wprawiać w melancholię. Ludziom zwykle blues kojarzy się negatywnie. Ale grając bluesa, też można odnieść sukces. Robert Cray, z którym graliśmy w Indiach, miał całą masę przebojów i jest dumny z tego, że zajmuje się bluesem. B.B. King też jest komercyjnym artystą bluesowym, w końcu "Thrill Is Gone" to wielki przebój. Jestem dumny z tego, że jestem artystą bluesowym. Ale to mi nie wystarcza: chcę odnieść komercyjny sukces i grać przed ogromną publicznością! To jest do zrobienia. Widziałem jak B.B. King grał dla dziesięciotysięcznej publiczności. Ludzie szaleli, tak jakby to był koncert Iron Maiden. A on tylko siedział na krześle i po prostu grał na gitarze!
Co klasyczni bluesmani, tak zwani puryści, myślą o Joe Bonamassie?
Z pewnością mnie nie lubią. To się da wyczuć. Myślą, że chcę im ukraść bluesa, że chcę sobie zawłaszczyć ich muzykę. Ale ja nie mam takiego zamiaru! Czy jeździsz tym samym samochodem, co twoi dziadkowie? Nie. Czy słuchasz tej samej muzyki, jakiej słuchali twoi dziadkowie? Nie sądzę. Przecież wszystko się zmienia. Jeśli nie zaoferujemy nowej muzyki młodemu pokoleniu, to jako artyści jesteśmy skończeni.
Masz trzydzieści jeden lat i jesteś w szczytowej formie. Jak wyobrażasz sobie swój dalszy rozwój?
No cóż, zawsze podpatrywałem styl gry innych i zadawałem sobie pytanie - jak mogę się od nich czegoś nauczyć i jednocześnie zachować swoją indywidualność. Często zastanawiam się, w jaki sposób wyrazić więcej przy pomocy jak najmniejszej ilości dźwięków. To bardzo rozwijające i ważne. Wystarczy posłuchać B.B. Kinga. Zaczyna śpiewać i już wiadomo, że to on. Tak samo Clapton - po kilku nutach można poznać, że to jego gitara. Też chciałbym być rozpoznawalny. Nie wiem, czy zajdę aż tak daleko, ale nie zamierzam się poddawać. Wychodzę od bluesa i staram się przekraczać granice. Może na jakiejś płycie posunę się za daleko w eksperymentowaniu i ludzie pomyślą, że się wypaliłem? (śmiech) Ale z drugiej strony, jeśli się nie ryzykuje, nic się nie zyskuje. Dlatego dalej będę kombinował. Nie uważam siebie za muzyka bluesowego czy gitarzystę bluesowego - uważam, że jestem kimś, kto pracuje w przemyśle rozrywkowym. Moim zadaniem jest bawić ludzi przez godzinę i czterdzieści minut. Dopóki ludzie będą mówili: "Wydałem 25 dolarów na koncert Bonamassy i świetnie się bawiłem", dopóty moja praca ma sens.
Blues In The Schools
Joe Bonamassa o nauczaniu bluesa w szkołach
Projekt Blues In The Schools to przedsięwzięcie, które ma na celu propagować bluesa wśród dzieci. W ramach projektu muzycy prowadzą wykłady o bluesie oraz uczą dzieci grać na różnych instrumentach. Jestem wdzięczny losowi za to, co mi dał, i uważam, że bezinteresowna praca z dziećmi jest sposobem na okazanie mu wdzięczności. Z prawdziwą przyjemnością rozmawiam z dziećmi o bluesie. Pytam, czy lubią Led Zeppelin, czy słyszeli Jimiego Hendriksa? Gdy odpowiadają twierdząco, to mówię im, że w takim razie już słuchali bluesa. Później opowiadam im o Muddym Watersie i Robercie Johnsonie. Ten program ma na celu także ocalenie bluesa. Bez nowego pokolenia fanów blues odejdzie w zapomnienie w ciągu kolejnych dziesięciu lat. Osiemdziesiąt procent mojej publiczności stanowią ludzie w wieku powyżej czterdziestu lat. Przychodzą też młodzi ludzie, ale jest ich niewielu. Czy to oznacza, że za dwadzieścia lat na moje koncerty będą przychodzili sześćdziesięcio- czy siedemdziesięciolatkowie?Raczej nie. Trzeba więc coś uczynić, ażeby przekonać młodych ludzi do bluesa. Jak to zrobić? Rozmawiać z nimi, uścisnąć każdemu dłoń. Przekonać ich, że blues to nie tylko smętne zawodzenie, ale także "Whole Lotta Love" Led Zeppelin. Chcemy, żeby te same dzieciaki, które słuchają The Arctic Monkeys, słuchały również bluesa!
www.blues-in-the-schools.org
Sprzętomassa
Zamieniliśmy kilka słów z Davem Patem, technicznym Bonamassy, by dowiedzieć się czegoś więcej o sprzęcie używanym przez artystę. Jak się okazuje Bonamassa korzysta z czterech wzmacniaczy podłączonych do dwóch zestawów głośnikowych 4×12". Każda z paczek obsługuje dwie głowy, ponieważ do każdej pary głośników dociera sygnał z jednego wzmacniacza. Podstawowy head to Marshall Jubilee 25/50, a kolejne to: Category 5 (kopia Marshalla Super Lead), Two-Rock Custom Reverb oraz Van Weelden Twinkle Land. Dwie ostatnie konstrukcje to urządzenia w stylu słynnych wzmacniaczy Dumble. Jeśli chodzi o Marshall Jubilee 25/50, to używany jest zawsze, natomiast pozostałe głowy załączane są w razie potrzeby za pomocą przełącznika Lehle 1@3. Artysta twierdzi, że obecna konfiguracja sprzętowa pozwala mu uzyskać bardzo wyraźne, czytelne brzmienie, które w pełni oddaje szczegóły artykulacyjne jego gry. Jego zdaniem jest to bardzo wymagający zestaw, ponieważ bezlitośnie obnaża wszelkie niedociągnięcia gry. Zestawy głośnikowe wyposażone są w głośniki Electro Voice 12L. Z powodu dużej głośności Joe stosuje ekrany akustyczne umieszczone przed paczkami: "Bez tych ekranów moglibyśmy zabić kogoś stojącego przed wzmacniaczami (śmiech). W końcu w moim zestawie są dwie głowy o mocy 100W. Ustawienie ekranów pod odpowiednim kątem gwarantuje doskonałe brzmienie. W tej chwili nie wyobrażam już sobie gry bez nich". Oprócz tego Bonamassa korzysta z mat wytłumiających Auralex, na których spoczywa sprzęt.
Równie interesująco przedstawia się jego instrumentarium gitarowe. Wśród gitar znajdziemy ciekawą konstrukcję z mosiężną płytą wierzchnią - Patrick Gigliotti GT Custom. Joe używa tej gitary w utworze "Mountain Time" i korzysta ze stroju dropped D (D, A, D, G, B, E). Jednak gitarą, na której Joe gra najczęściej, jest Gibson Les Paul. W sumie muzyk korzysta z dwóch instrumentów tego typu: ’59 Historics oraz ’57 Historics, przy czym w tym pierwszym znajdują się najprawdziwsze przetworniki PAF. Jak mówi sam Joe, szybko poszedłby z torbami, gdyby pozwolił sobie na montaż tych pickupów w każdej ze swoich gitar, w końcu to koszt... 9 tys. dolarów! W arsenale Bonamassy znajdziemy również gitarę elektroakustyczną Yamaha z serii CPX oraz elektryka z rezonatorem Chandler LectraSlide.
Pedalboard muzyka to przykład prostoty. Jedynie Boss DD-3 Digital Delay jest wpięty w pętlę wzmacniacza Marshall Jubilee, natomiast pozostałe kostki umieszczone są bezpośrednio między gitarą a głową. Znajdziemy tu również takie klasyczne efekty, jak Fuzz Face czy Tube Screamer.
Tekst: Mick Taylor
Foto: Joby Sessions