Leszek Cichoński
Czołowy polski gitarzysta bluesowy, ceniony pedagog i niestrudzony organizator ósmej już edycji festiwalu Thanks Jimi połączonego z próbą pobicia ustanowionego rok temu rekordu Guinnessa. O tym wydarzeniu oraz o innych sprawach rozmawiamy z Leszkiem Cichońskim.
Spodziewałem się, że nie będzie nowego rekordu, nie było też przecież megagwiazdy światowego formatu, jak np. Deep Purple, myślałem więc że będzie 2.500, no może najwyżej 3.000 widzów i uczestników, zwłaszcza że rano padał deszcz, a nie każdy pójdzie z gitarą na deszcz - ja bym pewnie nie poszedł. A tu okazało się, że było ponad 4.500 osób, które są tak oddane tej imprezie i idei wspólnego grania, że się zdecydowały pojawić we Wrocławiu z gitarami i wziąć udział w tym niezwykłym wydarzeniu.
Poza tym uciekli nam wszyscy sponsorzy, tłumacząc się kryzysem. Tak więc ta impreza jest niestety pod kreską i mimo że z jednej strony jest oczywiście wielkim sukcesem, także medialnym, to jednak z drugiej strony jest kompletną klapą finansową, co mam nadzieję uda się w przyszłym roku zmienić i nadrobić. Ale sam widziałeś i miałeś okazję się przekonać, że jest to impreza o wyjątkowej atmosferze i wyjątkowo pozytywnym przesłaniu, że wystarczy się po prostu spotkać, żeby sobie pograć i... jest pięknie!
Ja sam dopiero w tym roku po raz pierwszy miałem taką pełną frajdę. W czasie tegorocznego festiwalu udało mi się nie poddawać różnym stresom, jakie spadają na osobę odpowiedzialną za przebieg imprezy: że coś tam nie wychodzi, że np. jakieś wideo miało być wyemitowane na telebimie i nie poszło itp. Starałem się wszystko w miarę kontrolować, natomiast nie poddawałem się tym dołkom, które czyhają na organizatora, i cieszyłem się każdym utworem i kontaktem z ludźmi.
Także tym, że miałem kontakt wzrokowy z gitarzystami elektrycznymi, dzięki czemu udało mi się wychwycić bardzo ważną sprawę: żeby mieli dobre odsłuchy; po prostu pokazywali mi, gdy pytałem, czy słychać dobrze bębny, dzięki temu była ta interakcja i wszystko poszło sprawnie. Oni rzeczywiście przestawali grać wtedy, gdy miały grać tylko gitary akustyczne, wchodzili wtedy, kiedy mieli wejść. Była pełna dyscyplina i zabawa muzą, o którą chodzi w naszej imprezie, czyli dobrze się bawić i poczuć, że jesteśmy razemegoroczna próba pobicia rekordu Guinnessa zakończyła się niepowodzeniem, ale chyba spodziewałeś się, że tak będzie...
Nagraliśmy siedem utworów, będzie to absolutnie nowa muza i myślę, że zaskoczy nie tylko moich fanów, ale i branżę. Cały krążek będzie mniej bluesowy, bardziej nastawiony na piosenki, które czasem gdzieś tam się o bluesa ocierają. Materiał ten miałem wydać już jesienią, na razie jednak daję sobie więcej czasu i nie chcę się spinać tak bardzo, zwłaszcza że chcę uruchomić projekt Thanks Jimi Symphonic i wszystko wskazuje na to, że jesienią uda się z nim ruszyć.
Jestem wstępnie umówiony na koncert w Jeleniej Górze z Filharmonią Dolnośląską na 3 września, tak więc muszę się teraz spiąć i przygotować do końca aranże, a także pomóc w opracowaniu orkiestracji, którą przygotowują młodzi klasyczni muzycy Jakub Zarycz i Marlena Mruz. Odciąga mnie to nieco od mojej płyty autorskiej. Jest też nowy wątek, bo jest nowy wokalista, którego zaprosiłem do współpracy, ten sam, który śpiewał ze mną 1 maja wieczorem.
Nie będę zdradzał na razie jego nazwiska, ponieważ on musi się jeszcze w tym wszystkim odnaleźć. Czuję w nim ogromny potencjał, wprawdzie jeszcze dużo pracy przed nim, żeby osiągnął ten poziom, o który mi chodzi, ale ma w wokalu tyle smaczków i czuje muzykę podobnie jak ja, a to jest dla mnie bardzo ważne.
Do Wrocławia przyjeżdżają ludzie, którzy nauczą się pięciu akordów i od tego zaczyna się ich przygoda z gitarą, zresztą od tego zaczęła się też przygoda mojego syna na pierwszym rekordzie. Miał wtedy 12 lat i 10 dni przed imprezą nauczył się tych pięciu akordów; gdy grał na Rynku "Hey Joe", kostka mu wypadła, poranił sobie palce na strunach, ale to było dla niego ogromne przeżycie, i gra do tej pory.
Gra w rockowej kapeli Chris June i pojechał 1 maja jako mój reprezentant i reprezentant Wrocławia na bliźniaczą imprezę do Zielonej Góry. Zielona Góra połączyła się z nami mostem przez Internet, było tam 130 gitarzystów i panowała wyjątkowa atmosfera, ludzie byli poruszeni, mimo że to dopiero początek.
Tak więc impreza się rozwija, i to nie tylko w Polsce, ale i na świecie, na przykład Mirek "Carlos" Kaczmarczyk zrobił imprezę u siebie pod Oslo w Norwegii, nie wiem, ile tam było osób, bo nie zaglądałem jeszcze do skrzynki pocztowej. W tym samym czasie była impreza również w Australii w Perth, na pewno mniejsza, ale wiem, że Polonia spotkała się z gitarami w klubie Cracovia.
Ta impreza na Rynku we Wrocławiu jest czymś wyjątkowym w skali świata, bo owszem, robiono rekordy na zasadzie, że jest utwór typu "Smoke On The Water", który ludzie grają, i na tym koniec. Ja od drugiej edycji realizuję taki pomysł, że co roku uczymy się całkiem nowego utworu, gramy coraz więcej piosenek, bawimy się muzą, spędzamy razem czas. Zresztą redaktor z "Total Guitar", który przyjechał de facto dzięki twojej wydatnej pomocy, był pod ogromnym wrażeniem.
Był zaszokowany tym, że jest taki przekrój wiekowy, bo w Anglii jak jest impreza, to jest albo dla młodzieży, albo dla starszego lub średniego pokolenia, albo dla dziadków, a tutaj wszyscy przyjeżdżają, razem grają i uśmiechają się do siebie. To jest właśnie wyjątkowe w skali świata, i nie chodzi tu o ilość, tylko o jakość - i to o zupełnie nową, unikatową jakość.
Ta idea z pewnością będzie się rozwijać, byłbym szczęśliwy, gdyby się udało tę imprezę przenieść na cały świat, żeby wszyscy grający w różnych miejscach na kuli ziemskiej mogli poczuć tę jedność, że jesteśmy razem, i to jest taki mój cel na przyszłość. Wszyscy, a zwłaszcza polscy gitarzyści, mogą się włączyć w popularyzację tej idei.
Rozmawialiśmy też o festiwalu, zresztą chcę wszystkich gitarzystów zarazić tym, żeby co roku w dniu 1 maja łączyć się przez Internet czy napisać na forach o tym, że coś takiego będzie czy że się dzieje na świecie, bo to się dzieje już nie tylko w Polsce. Wystarczy podać parę linków i napisać, że możemy coś zbudować razem, bo to nasze Guitar Union już jest faktem, wystarczy się tylko pod tym podpisać i zrobić mały krok w tym kierunku, żeby nasza impreza była widoczna.
Takie działanie jest ważne również z innych powodów - to buduje nasz rynek muzyczny, pokazuje polskich gitarzystów, linkuje nas do różnych stron światowych, jesteśmy w tym momencie centrum świata. Mamy nośnik informacji w postaci Internetu, w miarę niezależny od mód, a także od firm, które pompują kasę, żeby mamić ludzi plastikiem muzycznym i życiowym. Tak więc róbmy to - wartościowa muza jest tym, z czym jesteśmy emocjonalnie związani, mamy narzędzie w postaci Internetu i mamy ideę, dla której warto podziałać.
Wtedy nie myślałem, że to można zrobić na tysiąc gitar, ale coś energetycznego we mnie zostało i powoli kiełkowało. Zagrałem też "Hey Joe" na Przystanku Woodstock, to było chyba siedem czy osiem lat temu, na 10 gitar, zaprosiłem warsztatowiczów z Bolesławca, a potem przyszedł rok 2002, kiedy próbowałem to zrobić we Wrocławiu - niby wszystko było klepnięte, Rynek był zarezerwowany, i na jakieś 10 dni przed imprezą okazało się, że nie ma na to pieniędzy.
Natomiast od 2003 roku zacząłem robić tę imprezę z Krzyśkiem Jakubczakiem - to jest gość, który bierze na siebie całość strony produkcyjnej i technicznej tej imprezy, dzięki temu to się kręci, bardzo dobrze się uzupełniamy. A więc takie są źródła tej imprezy. Pozostał jakiś ślad energetyczny, zakodowana informacja, że może być fajnie, nie trzeba nawet dużo umieć, jeżeli chodzi o granie, wystarczy parę akordów, a już można grać i coś przeżywać.
Ważne, żeby kontakt z muzyką, ze sztuką, z graniem, z instrumentem wiązał się od razu z emocjami, wtedy to zostawia w środku głód czegoś, co nas będzie zawsze inspirować, co nas będzie ciągnąć do tego, żeby siedzieć pół nocy nad paroma dźwiękami tylko po to, aby poczuć sens w tym wszystkim. Nasza wrocławska impreza to daje.
Ja traktowałem wtedy granie na luzie, zresztą to trochę wynika z tych programów, które są nam zaszczepione w głowie od dziecka, że to jest jakiś niepoważny zawód i nie da się z tego żyć, a w ogóle po co? Być muzykiem? No nie, to niepoważne, prawda? (śmiech). Tak więc te moje studia przeleciały w ogóle bez jakiegoś grania w zespołach. Owszem, czasami sobie brzdąkałem, słuchając nagrań Claptona czy B.B. Kinga w domu. Zaczęło się pod koniec studiów, zagrałem w 1981 roku z CDN-em na Rock Na Wyspie, później zaprosiłem do tego zespołu Pawła Kukiza i zagraliśmy w Jarocinie w 1982 roku. Było to bardzo dobrze przyjęte, ale mimo wszystko nie sądziłem jeszcze, że będzie to mój zawód i w normalnym trybie obroniłem pracę magisterską po wakacjach w 1982 roku.
Tabulatura i programy powinny być tylko elementem pomocniczym. Czasami stawia się jako zarzut to, że ktoś kopiuje solówki, a to jest świetna szkoła, jest to też szkoła wrażliwości na dźwięki, na artykulację. Wszystko z czegoś wynika i niekoniecznie trzeba to analizować mentalnie, trzeba to poczuć, dlaczego tak jest zagrane - to jest droga, żeby potem, grając na scenie, oddać te emocje.
Gdy sobie pogram na dobrym lampowym piecu i potem znów na piecu Vetta, to jednak czuje się, że są to tylko symulacje. Natomiast plusów jest cała masa, na przykład to, że się go stawia i nie trzeba nic więcej podłączać, każdy efekt jest osiągalny pod nogą i on brzmi dobrze zawsze - zarówno po cichu, jak i głośno czy bardzo głośno - sprawdza mi się w każdej sytuacji i w każdym miejscu.
Natomiast ostatnio używam do niego kostkę taBASSco naszej polskiej firmy Exar, która daje gruby drive, którego mi brakuje w tym piecu, bo on tak nosowo brzmi - ma taką górkę nieprzyjemną, z którą już się pogodziłem i nie próbuję jej wycinać equalizerem, bo im więcej się po drodze robi z tym dźwiękiem, tym bardziej się go degraduje.
Ta kosteczka daje mi rzeczywiście takiego grubego brzmienia, to coś zupełnie wyjątkowego, daje dużo możliwości korekcji oraz miksu sygnału przesterowanego i czystego. Można nawet nieco przyciąć dołu, a jednak zostaje tam coś takiego fajnego, brudnego, a z drugiej strony świetnie reaguje, jak się ścisza gitarkę potencjometrem - jest fajna czysta barwa i tutaj można sobie dodawać drive’u z ręki.
Nie analizowałem ich solówek, raczej łapałem klimat tego, jak grają, i to mi gdzieś zostało, tak więc jeśli jest potrzeba pogrania "po czarnych klawiszach", to ja w to idę intuicyjnie, a nie na zasadzie analizowania przewrotów i akordów przejściowych. Pewnie, że wypadałoby ten temat dokładniej poznać, ale są ciekawsze rzeczy do grania i tak naprawdę sztuka jest gdzieś pomiędzy tymi akordami.
Są jednak efekty tego szaleństwa, chociażby wersja "Voodoo Chile" na płycie "Hey Jimi", która jest też na moim ostatnim albumie "The Best of Studio & Live". Śpiewanie na żywo jest dużo trudniejsze, na scenie często słabo się słyszysz, jak śpiewasz, zwłaszcza że z reguły kapela gra głośno, i tak ma być.
W studio była możliwość wykreowania barwy, interpretacji, a potem wybrania najlepszych fragmentów. Tak więc jest to nowa ścieżka w moim życiu, zresztą bardzo inspirująca. Zmieniło mnie to, jeżeli chodzi o bycie na scenie i kontakt z publicznością, czuję się teraz muzykiem i artystą pełniejszym... To, że mam możliwość zaśpiewać choćby tylko kilka utworów w programie, tworzy zupełnie nową jakość. Chcę też zaśpiewać kilka utworów na swojej nowej płycie.
Do jednego z nich Jacek Cygan napisał mi świetny tekst o graniu na gitarze zatytułowany "Sobą gram", dalej w refrenie jest "Sobą gram, życiem gram" - to jest naprawdę o mnie. Sposób, w jaki funkcjonuje się w rzeczywistości, ma duże przełożenie na granie i czasami jest wręcz odzwierciedleniem tego, co się czuje. Śpiewanie jeszcze bardziej, bo to sprawa ogromnie uzależniona od stanu emocjonalnego, więc trzeba dużego warsztatu, aby uniezależnić się od stresu czy zmęczenia, które przecież tak często towarzyszy nam na trasie.
Robert Lewandowski