John Martyn

Wywiady
2009-03-12
John Martyn

John Martyn wyjeżdża z hotelowej windy. Jego droga do baru jest długa i bardziej skomplikowana niż w przypadku większości ludzi...

To wyjątkowy, nietuzinkowy artysta, który wytyczył nowe szlaki muzyczne i nie bał się eksperymentować z brzmieniem gitary akustycznej i elektrycznej. Stworzył swój własny niebanalny styl nasycony subtelnym, urokliwym klimatem. Życie postawiło przed nim kolejne wyzwanie - po poważnych problemach zdrowotnych musi nauczyć się żyć bez jednej nogi i poruszać się na wózku inwalidzkim. Ktoś musi przytrzymać mu drzwi i odsunąć krzesła... Jednak amputacja kończyny w żadnym stopniu nie złamała w nim ducha. Przed wywiadem, którego nam udzielił, zagrał koncert w małym barze folkowym w Belfaście. Poza chwilowym przeziębieniem muzyk jest w dobrej formie. Jak zwykle tryska humorem i niczego nie owija w bawełnę. Jeśli chodzi o osobowość, jest on na pewno jednym z najbardziej zwariowanych i utalentowanych gitarzystów chodzących po tym świecie. Niewiele osób, które śledzą karierę Johna Martyna, wie, że w 2004 roku miał on amputowaną prawą nogę. Amputacja musiała być przeprowadzona z powodu pękniętej cysty, która zagroziła jego życiu. Artysta jest zmuszony poruszać się na wózku, ale nie pozwala, aby ten fakt negatywnie wpłynął na jego muzykę. Jednak nawet na tak małej trasie, jak ta, na której się z nim spotkaliśmy, napotyka na poważne problemy logistyczne. "Jestem tym zmęczony - mówi spokojnie. - Dużo się zmieniło, odkąd straciłem nogę. Mogę wytrzymać jakieś dwie godziny w samochodzie, ale potem to już istna tortura. To wysysa ze mnie całą energię i cierpi na tym koncert, a tak nie może być". Mówi się, że jedyną stałą rzeczą w życiu człowieka jest... zmiana. Życie Johna jest idealną ilustracją tego powiedzenia: z pewnością obfitowało ono w liczne wydarzenia i zmiany. Muzyka doskonale odzwierciedla wszystkie jego życiowe wzloty i zawirowania. W przeciwieństwie do innych artystów, którzy wolą zostawić swoje dokonania za sobą i iść dalej, nie oglądając się wstecz, Martyn ciągle wraca do swoich starych utworów, odkrywając je na nowo. "Dla mnie to jak przymus. Lubię grzebać się w przeszłości - mówi, popijając Bacardi. - Uważam, że jeśli raz nagrałem piosenkę, to nie znaczy to, że ta wersja jest już ostateczna. Zresztą widać, że większość piosenek akustycznych jest później nagrywana w wersji elektrycznej. To pozwala też na eksperymentowanie z gatunkami i stylami muzycznymi". To prawda, dla wielu gitarzystów nagrywających w latach 70. i wcześniej, lata 80. stały się prawdziwym wyzwaniem. Był to okres ekstrawagancji w muzyce i stawiania na wielkie produkcje. W tym czasie Martyn poszerzył zakres swoich zainteresowań i poszukał miejsca dla własnej twórczości daleko poza folkiem. Utwory, które powstały w rezultacie tych muzycznych eksperymentów, stały się wkrótce przebojami i znacznie powiększyły krąg jego fanów. Jednak przystosowanie ich na potrzeby kameralnych koncertów niesie ze sobą kolejne wyzwania. Artysta sam zadaje sobie pytanie: "Jak mam je znowu uprościć i jak je skondensować? W jaki sposób znowu powrócić do wersji akustycznej? To nie jest przecież takie proste. Gram te same partie na gitarze akustycznej, co w wersji oryginalnej. Jest to trochę skomplikowane, ale bez przesady. Sporą część oddaję perkusiście i staram się unikać jakichkolwiek pułapek". Lata 80. nie były dobrym czasem dla brytyjskiej muzyki folkowej, której korzenie umiejscowione są o dwie dekady wcześniej. "Na jakiś czas przestałem grać - wspomina John i mówi o tym, jak przyjaciele pomogli mu dokonać trudnych wyborów związanych ze stylem gry. - Często odwiedzam krytyków muzycznych i muzyków, których sobie wysoko cenię. Gram im kawałki, nad którymi pracuję i pytam ich o zdanie. Na płycie mającej się wkrótce ukazać prawie w ogóle nie gram na gitarze - no, poza kilkoma partiami w harmoniach". Kto jest więc autorytetem dla Martyna w sprawach muzycznych? "Od czasu do czasu konsultuję się z Dannym Thompsonem. Polegam też na zdaniu Frankie’go Ashera, który jest cudownym gitarzystą - niestety prawie w ogóle nieznanym. Pochodzi ze Szkocji i obecnie gra z Fishem". Jedno jest pewne: John nie zamierza przestać. "Jestem wierny starej maksymie: gdy odchodzisz na emeryturę - umierasz. Ja nie boję się śmierci, ale boję się odejścia na emeryturę. Nie przeszkadza mi jeżdżenie w trasę, ale kiedy choruję, nie jest to zbyt przyjemne. A ostatniej nocy czułem się wprost fatalnie". Mimo to koncert wypadł wspaniale. Publiczność śpiewała razem z artystą, poza tym widownia ceni Johna za jego naturalność, nie za perfekcję wykonania. Następnego dnia po swym występie Martyn nie jest zadowolony z siebie: "Wszystko stroiło bez zarzutu. Ale brzmienie nie było tak szerokie i pełne, jak powinno. Nie byłem w formie. Kiedy ma się grypę i chore gardło, to wiadomo, że zmniejsza się wydajność płuc. Można to porównać do zatkanego zlewu. Teraz, że tak powiem, pracuję na połowie jednego płuca (śmiech)". Ale artysta nie zamierza się poddawać. Od samego początku zdawał sobie sprawę, że prawdziwy muzyk musi koncertować, i to praktycznie bez przerwy. Czy w erze Internetu wciąż uważa, że to takie ważne? Jego odpowiedź brzmi: "To zależy. Kiedy gra się pop, Internet pomaga. Nie postrzegam siebie jako gwiazdy, tylko jako aktywnego artystę, który jest rzemieślnikiem uprawiającym muzykę". Po czym dodaje z właściwą sobie determinacją: "Gdybym nim nie był, to pewnie bym umarł. Umarłbym z czystej nudy, a ja uważam, że przyjemniej jest umrzeć z przepracowania. Będę więc grał aż do śmierci. Reprezentuję etos samotnego bluesowego muzyka z gitarą w ręce. Możecie się śmiać, ale jestem beznadziejnym romantykiem". Pomimo kalectwa Martyn nie zaprzestał używania swoich słynnych kostek podłogowych, takich jak delay, reverb czy - co może dziwić - Big Muff. Nie są to efekty, które zwykle kojarzą się z muzyką folkową. Przyzwyczailiśmy się, że muzyka ta bazuje na brzmieniu czystej gitary akustycznej, John jednak potrafi umiejętnie wykorzystać kostki efektowe, których jest zresztą wiernym użytkownikiem od wielu lat. W zasadzie popularyzuje on ich brzmienie już przez ponad trzy dziesięciolecia.

Logo
Używanie kostek podłogowych nie jest dla ciebie łatwą sprawą, jak więc radzisz sobie z tym problemem? Czy efekty muszą znajdować się w zasięgu ręki?


Logo
Kilka z nich znajduje się na moim wzmacniaczu, ale wciąż mogę obsługiwać rzeczy, które znajdują się na podłodze. Mam przecież sprawną lewą nogę.


Logo
Jak twoim zdaniem osiągnąć idealne brzmienie na gitarze akustycznej?


Logo
Najbardziej lubię brzmienie środka, nie przepadam natomiast za zbyt dużą ilością dołu lub góry. Obecnie gram na gitarach firmy Martin. Mam model "John Martyn" zrobiony specjalnie dla mnie. Lubię dostawać różne rzeczy za darmo (śmiech). I w końcu otrzymałem coś, na czym widnieje moje nazwisko! Drugi model jest bardziej elegancki, wygląda jak pancerny. Jest dziełem Martina Centenary’ego.


Logo
Zagrałeś wczoraj w małym barze bardzo kameralny koncert. Wolisz kameralne występy czy takie wielkie, jak np. ten w Albert Hall?


Logo
Jest ogromna różnica między widownią składającą się z pięciu tysięcy osób i widownią stuosobową. Poza tym, to ja decyduję, co chcę grać. Osobiście wolę kameralne koncerty i możliwie bliski kontakt ze słuchaczami. Wtedy czuję się najlepiej. To tak, jakbym znajdował się w gronie najbliższych przyjaciół lub
jak tulenie się do przyjaciela. Dosłownie słyszę bicie ich serc. Nie znaczy to, że w wielkich salach koncertowych czuję się źle - w takich obiektach dużo łatwiej jest grać, bo są o wiele lepiej przygotowane i lepiej zaprojektowane, jeśli chodzi o stronę akustyczną. Mogę mówić szeptem lub się wydzierać - i wszystko brzmi wspaniale.


Logo
To był bardzo barwny, żywiołowy i surowy pod względem brzmienia koncert. Czy tak samo wyglądały twoje koncerty, gdy byłeś debiutującym muzykiem?


Logo
Jeśli miałem szczęście i wieczór był udany, to koncerty rzeczywiście wyglądały podobnie. Na moje występy przychodziło sporo socjalistów, których
trudno było określić jako typowych miłośników muzyki jako takiej... Po prostu kluby, w których grałem, były miejscem ich spotkań. Sam jestem
socjalistą i kiedyś pisałem wiele piosenek zaangażowanych politycznie. Teraz jednak staram się trzymać z dala od polityki.


Logo
Napisałeś nawet piosenkę "Glorious Fool" zadedykowaną nie komu innemu, jak tylko Ronaldowi Reaganowi...


Logo
To prawda. Napisałem też całe mnóstwo piosenek antywojennych, takich jak na przykład "Don’t You Go" czy "One World". Teraz jednak bardziej od polityki pociąga mnie rozwój duchowy człowieka. Dlatego też nowy album jest bardziej akustyczny i spójny w nastroju. Głównie śpiewam w nim o życiu i chorobie.


Logo
Dużo przeżyłeś i doświadczyłeś w życiu osobistym. Poznałeś wielu wspaniałych ludzi, ale też straciłeś wielu przyjaciół. Między innymi mam tu na myśli ikonę angielskiego folka, Nicka Drake’a.


Logo
Tak. Dla mnie, jako jego przyjaciela, to prawdziwa tragedia, a dla muzyki w ogóle - wielka strata. Dedykowałem mu piosenkę "Solid Air" z albumu o tym samym tytule. Nick Drake to bardzo smutna historia. Cierpiał na głęboką depresję, a właściwie była to depresja maniakalna. Kiedy zmarł, miał zaledwie
dwadzieścia sześć lat. Przedawkował leki antydepresyjne. Łączyła nas przyjaźń i miłość do muzyki. Poprzez tę piosenkę chciałem mu powiedzieć, że nie jest sam. Wiem, że ten utwór nic nie zmienił, ale może Nick chociaż przez chwilę poczuł się lepiej... Jednak i tak odszedł...


Logo
Trudne chwile przeżywałeś też razem z Philem Collinsem...


Logo
Zgadza się, to był dla nas strasznie trudny okres z powodu naszych problemów w życiu osobistym związanych z rozwodami, przez które wtedy przechodziliśmy. Obaj byliśmy w stanie totalnego smutku połączonego z całkowitą rezygnacją. Ale wspieraliśmy się wzajemnie. Jeśli chodzi o Phila, to muszę jeszcze wspomnieć, że teraz wszyscy go krytykują za to, iż wybrał stylistykę pop i poszedł na tzw. łatwiznę. Jest to oczywiście nieprawda. Phil to genialny muzyki, dla którego tworzenie muzyki jest czymś zupełnie naturalnym. Osobiście nie dbam o to, co mówią ludzie, gdyż zazwyczaj są to kompletne bzdury...


Logo
To był trudny okres w twoim życiu, ale miałeś wtedy szansę, żeby znaleźć się wśród arystokracji rockowej...


Logo
Miałem wtedy szansę zrobić taką karierę jak Collins czy Clapton, ale nigdy do tego nie doszło, mimo że w 1981 wraz z Philem nagrałem album "Glorious Fool". Pracę nad tym albumem traktowałem bardziej jako terapię, a nie jako drabinę do kariery. Poza tym poznałem wtedy kogoś, z kim bardzo chciałem współpracować. Mam tu na myśli Danny’ego Thompsona. Poznałem go w 1969 roku na festiwalu jazzowym - to był chyba Newport Jazz Festiwal, nie jestem tego pewien. Pamiętam tylko, że uśmialiśmy się jak starzy przyjaciele. Jesteśmy bardzo podobni z charakteru i wiele osób brało nas za braci. Dlaczego? Bo obaj jesteśmy zdrowo stuknięci (śmiech). Nie wiem, kto ma bardziej nierówno pod sufitem - ja czy Danny. Chociaż muszę przyznać, że on od jakiegoś czasu nie pije i jakby trochę się uspokoił...


Logo
Słuchając twoich utworów z tamtych czasów, ma się wrażenie, że nie byłyby one tak wyraziste bez basu Danny’ego. W jakim stopniu jego styl gry miał wpływ na twoją grę?


Logo
Właściwie w niewielkim, ponieważ muzyka była moja. W tym sensie nie miał na mnie wpływu, ale jego wsparcie dla mnie zawsze było ogromne. Wszystko, co wtedy osiągnąłem, zawdzięczam w dużej części Danny’emu. Zamiast zagrać solidne prymki, on tworzył dźwięki czasem zupełnie odjechane i z pozoru niezwiązane z całym utworem. Ale to i tak zawsze pasowało do całości. Danny potrafi zagrać właściwą nutę we właściwym momencie. On wie, co to swing.


Logo
Kolejną twoją wizytówką jest głos. Jak to możliwe, że nikt nie potrafi podrobić twojego sposobu śpiewania?


Logo
To pewnie przez alkohol (śmiech). A tak na poważnie - chciałem, żeby mój śpiew brzmiał jak najbardziej muzycznie, jak tylko się da. Zależało mi na tym, aby mój wokal nie był podobny do niczego, co słyszałem kiedykolwiek wcześniej.



Z pewnością nie można mu odmówić odwagi i determinacji. Po tylu latach działalności w przemyśle muzycznym i pomimo tego wszystkiego, co go spotkało, nadal chętnie się śmieje, koncertuje i tworzy. Mało kto może się z nim równać. Jednak jest niezwykle skromnym i pogodnym artystą. Mówi o sobie jakby od niechcenia: "Nie jestem zbyt ambitny. Po prostu chcę być dobrym człowiekiem". A co to znaczy być dobrym człowiekiem dla starego rozrabiaki jak John Martyn? On sam to wyjaśnia: "Sprawdź w Biblii: dobry - przeciwieństwo zły". John dopija rum. Znowu będzie koncertować, nagrywać i... żartować. Nie jest źle. Można rzec, jest całkiem dobrze.

MARTYN - zrób to sam

Kolejny album Johna prawdopodobnie ukaże się wyłącznie w Internecie, musi tylko przedyskutować pewne kwestie z prawnikami. "Mam nadzieję, że przedsięwzięcie się powiedzie -mówi artysta. - Jeszcze nie skończyliśmy. Albumem zainteresowało się kilka wytwórni, ale stroną finansową zajmą się już sami prawnicy. Ja się na tym nie znam. Co prawda, poradzę sobie z małymi kontraktami, jednak jeśli chodzi o duże, to wolę nie ryzykować. Nie można bez odpowiedniej wiedzy wchodzić na ślepo w tak poważne sprawy. Mam to szczęście, że kilku moich przyjaciół jest właścicielami małych wytwórni płytowych, a zatem zawsze istnieje jakieś wyjście awaryjne". Okazuje się, że Martyn zajmował się sprzedażą bezpośrednią już w 1975 roku. Album "Live At Leeds" sprzedawał fanom, którzy... przychodzili do jego domu. "To było niesamowite. Kupowali album ode mnie, a nie w sklepie. Dzięki temu mogłem zarobić więcej! (śmiech)". Na ostatnim albumie z coverami, zatytułowanym "The Church With One Bell", pojawiła się nowa wersja utworu "Glory Box" zespołu Portishead, a także "Strange Fruit" z repertuaru Billie Holiday. "To bardzo mocny, wyrazisty utwór. Mówi o wolności, socjalizmie i o dyskryminacji ciemnoskórych w ówczesnych czasach. To bardzo smutne, że tak naprawdę to niewiele się pod tym względem zmieniło od tamtego okresu - Holiday zrzuciła jeden łańcuch, ale zaraz zakuto ją w następny... Szkoda, że tak się dzieje".

INSPIRACJE Johna Martyna

Dorobek angielskich gitarzystów folkowych jest bardzo bogaty. John Martyn zaczynał grać w latach 60., a wtedy również nie brakowało wzorów do naśladowania - jednym z nich był Davy Graham, pionier fingerstyle i stroju DADGAD. "Uwielbiam tego muzyka - mówi Martyn. - Niestety nie widziałem go chyba ze dwadzieścia lat. Był moim bohaterem. Chciałem być taki jak on". Nie tylko Martyn miał takie odczucia. Dla wielu muzyków Graham pozostaje mistrzem gitary folkowej - John Renbourn, Bert Jansch, Jimmy Page i wielu innych nie byłoby dziś takimi świetnymi gitarzystami bez twórczości Grahama. A kiedy John się z nim spotkał? "To było w 1965 roku, kiedy nakładem wytwórni Decca ukazał się album zatytułowany "Folk, Blues And Beyond". Ten facet doskonale czuł swinga. Dopiero ostatnio udało mi się rozszyfrować, jak on to robił. Zawsze uważałem, że Graham jest jedyny w swoim rodzaju, ale myliłem się. Odkryłem innego gitarzystę, który gra w podobnym stylu. Nazywa się Joseph Spence. Jego wokal prawie pokrywa się z linią gitary, co dodaje całości wspaniałego swingu. Davy’emu przychodzi to zupełnie naturalnie, bez żadnego wysiłku".

Niektórzy idole niestety rozczarowują. Kiedyś inspiracją dla Johna Martyna była Joan Baez - amerykańska piosenkarka, kompozytorka i autorka tekstów. "Była pierwszą osobą, którą słyszałem grającą przy użyciu technik legato. Miałem też okazję poznać ją osobiście i, niestety, okazała się osobą bardzo zarozumiałą. W zasadzie, szczerze mówiąc, nie znoszę tych wszystkich niedoszłych poetów, którzy potrafią jedynie przynudzać. Często się zastanawiam, kim jest np. ten smętny Leonard Cohen? Ja nie znoszę jego muzyki. Dla mnie jest ona tak pompatyczna, że aż śmieszna!".