Wywiady
Joe Bonamassa

Wracając z nowym albumem czysto bluesowym i światową trasą koncertową, Joe Bonamassa zastanawia się nad ceną sukcesu i nieuniknionym końcem drogi.

2024-12-24

W średnim wieku większość ludzi nadal nie odznaczyło jeszcze większości pozycji na swoich listach życzeń. Inaczej było w przypadku Joe Bonamassy. W wieku 12 lat, kiedy jeszcze można było go nazywać „cudownym dzieckiem”, był już zapalonym bluesowcem „Smokin’” Joe Bonamassa – dzielącym sceny koncertowe ze swoimi idolami i mentorami, Dannym Gattonem i B.B. Kingiem. Od tamtej pory wydał 15 albumów solowych, z których 11 zajęło pierwsze miejsca na liście przebojów Billboard Blues. Grał z Erikiem Claptonem (i dał radę). Był nominowany do nagrody Grammy i regularnie zajmuje pierwsze miejsca w rankingach „Najlepszy Gitarzysta Bluesowy” szanowanych periodyków. Podczas gdy wielu gitarzystów marzy o posiadaniu chociaż jednego Gibsona Les Paula Sunburst z 1959 r., Bonamassa ma ich całą masę, a także kilkaset innych gitar, które trzyma w domu w swoim „Bonaseum”.

A jeśli chodzi o granie w prestiżowych knajpach, to z każdym rokiem lista miejsc, w których nie występował, staje się coraz mniejsza. Royal Albert Hall? Jest. Hollywood Bowl? Jest. Carnegie Hall? Jest. Sydney Opera House? O tak. Radio City Music Hall? Nie raz, ale dwa razy. Do diabła, ten facet ma nawet swój własny rejs! „Wiem, że to brzmi absurdalnie, ale szczerze mówiąc, nigdy nie myślałem, że moja kariera zajdzie tak daleko” – mówi Bonamassa. „Rozmawiałem o tym z Georgem Thorogoodem. Jest jedną z pierwszych osób, które kiedykolwiek mnie zachęcały i zaprosiły na scenę. Zapytał mnie kiedyś: jak to jest być tu, gdzie jestem teraz. Powiedziałem mu: „Nigdy nie dałbym sobie szansy”. Mówię poważnie. Gdybyś w 2002 roku wymienił mnie spośród 10 potencjalnych kandydatów i zapytał: „Kto sprzeda dziewięć milionów płyt i będzie miał najwięcej przebojów w gatunku blues?”, byłbym jedenastą osobą na liście 10 osób. Możliwość znalezienia i utrzymania publiczności oraz nagrywania płyt na własnych warunkach – tak, jestem tym dość zaskoczony”. Mając 46 lat, Bonamassa jest najbardziej znanym gitarzystą bluesowym w okolicy, ale interesujące w jego historii jest to, jak mało jest w niej historycznych zdarzeń. Nigdy nie pojawiał się w wieczornych wiadomościach. Nie był uzależniony od narkotyków ani alkoholu („A w każdym razie jeszcze nie” – jak sam żartuje). Nie wdaje się w twitterowe bitwy z innymi muzykami i nie szuka uwagi w social mediach. Jest po prostu „facetem w garniturze” i to mu się podoba.

„Nie siedzę i nie zaprzątam sobie głowy tymi wszystkimi rzeczami” – mówi. „Nie martwię się o to, czy będę aktualny i nie rozmyślam o tym, ilu mam subskrybentów YouTube i Twittera. Ostatnio doszedłem do kilku wniosków: nie jestem gitarzystą; nie jestem piosenkarzem ani autorem tekstów. Jestem artystą. To, co robię na scenie, jest przedłużeniem mojej osobowości, która następnie przekształca się w postać, która nie istnieje poza teatrem. Lubię nie być rozpoznawany na ulicy. Wszystkie te rzeczy, których potrzebują inni artyści – a oni potrzebują tego, potrzebują tamtego, potrzebują więcej… – ja tego nie potrzebuję. Jutro mógłbym przejść na emeryturę i być szczęśliwy”. Przez dłuższy okres nieobecności w trasie z powodu pandemii, Bonamassa miał trochę czasu na przemyślenie swojego życia i kariery. „To było jak wyjście z tornada i uzyskanie poczucia spokoju” – mówi. „Po raz pierwszy od dłuższego czasu nic nie robiłem i dzięki temu zyskałem szansę na nabranie do wszystkiego odrobiny dystansu”. Mówi, że przygotował plany na 10, 15 i 20 lat, ale dodaje, że kiedy skończy 50-kę, dokona ponownej oceny. „Mogę odejść szybciej, niż myślisz. Właściwie mógłbym mieć wtedy 52 lata, bo zamknięcie firmy zajmie prawdopodobnie dwa lata. Mój menadżer jest ode mnie starszy o 10 lat, więc on będzie miał 62 lata, kiedy ja będę miał 52, i będziemy musieli podjąć decyzję, czy chcemy pracować jeszcze przez 10 lat, czy przez kolejne pięć, czy cokolwiek innego.” Zapewnia, że jeśli do tego dojdzie, taki ruch będzie wynikał wyłącznie z chęci utrzymania swej sztuki na wysokim poziomie. „Nie chcę wyjść na scenę i usłyszeć z boku: ‘Powinieneś go zobaczyć 20 lat temu’” – mówi. Jeff Beck jeszcze przed śmiercią był tak dobry, jak w latach 60., więc myślę czasem: „OK, to dobra wróżba”. Ale nie jestem pewien, czy byłbym w stanie nawet stać w pozycji pionowej, kiedy miałbym 70+ lat. Jestem świadomy nadchodzących zmian.”

Na poprzednich albumach niesamowite popisy instrumentalne Bonamassy czasami przyćmiewały sam materiał, ale tym razem gitarzysta stworzył zestaw utworów, które wznoszą się na wyższy poziom. Niezaprzeczalną wizytówką albumu jest tytuł, który mówi wszystko. Wracamy do bluesa i do wszystkiego tego, co było ważne dla Joe na początku jego drogi. Czy taka muzyczna szczerość i podążanie za sercem dadzą Bonamassie sukces medialny? Gitarzysta na to nie liczy i nawet tego nie chce: „Nigdy nie grano mnie w radiu i nie spodziewam się tego teraz” – mówi. „Jeśli tak się stanie, będzie to najbardziej nieprawdopodobna historia w branży muzycznej. Rozmawiasz z kimś, kto pracuje w tym biznesie od 31 lat, a ja nigdy nie byłem nawet bliski występu w radiu. Dlaczego więc miałoby się zacząć teraz? Dla mnie to nie ma sensu.”

SZCZERZE MÓWIĄC, NIGDY NIE MYŚLAŁEM, ŻE MOJA KARIERA ZAJDZIE TAK DALEKO… 

Porozmawiajmy o całym tym image „mężczyzny w garniturze”. Dla Twoich fanów stał się on niemal mitycznym trademarkiem. To Kevin Shirley jako pierwszy zaproponował ten garnitur, prawda?

Absolutnie. Powiedział: „Słuchaj, jesteś dobry, ale nie jesteś ubrany jak artysta sceniczny. Wyglądasz jak każdy facet z ulicy. Przemyślałem to, a potem kupiłem tani garnitur w TJ Maxx. Przypominał lekko zwęgloną odzież sportową Searsa czy coś w tym stylu – cokolwiek udało mi się znaleźć za 89 dolarów. I nie uwierzysz – od razu wywarło to wpływ zarówno na mnie, jak i na publiczność.

Przypomina mi to sytuację, gdy Brian Epstein kazał Beatlesom pozbyć się skór i założyć garnitury. Wiedział, że jest w tym aspekt show-biznesu.

Kevin wie, co robi i wie, co sprawia, że artyści odnoszą sukcesy. Nie tylko przejął kontrolę nad procesem tworzenia płyty, ale także dbał o to, aby występ się odbył. To był ogromny krok w drodze do tego, jak ludzie mnie dzisiaj postrzegają. Ale w 2005, a nawet 2009 roku nie miałem o tym pojęcia.

To interesujące, ponieważ jest wielu artystów bluesowych, których kiedyś uważano za twoich rówieśników, ale w oczach opinii publicznej Ty ich przewyższyłeś. I być może nie chodzi tylko o muzykę. Częścią tego jest obraz.

Zgadza się. Kiedy zakładam garnitur, staję się „tym facetem”. I w tym leży część sukcesu i część problemu.

Problemu?

Problem w tym, że ludzie oceniają cię po zdjęciu. Myślą, że noszę okulary przeciwsłoneczne, bo czuję się zbyt fajny, by patrzeć ludziom w oczy. Rzeczywistość jest taka, że kiedy zdobyliśmy wystarczającą sławę, aby bawić się salami z reflektorami, zdałem sobie sprawę, że jestem bardzo wrażliwy na światło. Kiedy prosto w moją twarz pada 30000-watowy strumień światła, zalewam się łzami i mrużę oczy. Zacząłem więc nosić te okulary przeciwsłoneczne i wciąż muszę przypominać technice, żeby przyciemniali reflektory. W każdym razie ukazały się te zdjęcia i nagle ludzie zaczęli szeptać: „Joe ma ogromne ego”.

Ale nie jesteś pierwszym facetem, który nosi okulary przeciwsłoneczne na scenie, więc nie powinno to chyba powodować tego typu ocen…

To może wydać się dziwne, ale prawda jest taka, że nienawidzę sposobu, w jaki gram na gitarze. Nienawidzę sposobu, w jaki śpiewam. Wiem, że potrafię to robić całkiem nieźle, ale w głębi siebie chciałbym to móc robić zupełnie inaczej. Takk czy inaczej gram najlepiej jak potrafię, muzyka idzie w świat, a potem zaczyna się ten wielopoziomowy system opartych na domysłach i plotkach błędnych wyobrażeń na mój temat, które raz po raz są wzmacniane przez Internet. Czytam to i mówię: „O mój Boże. Serio?” Dla mnie szaleństwem jest to, jak ludzie wymyślają różne dziwne teorie.

Jaki jest sekret Ciebie i Twojego menadżera, Roya Weismana? Spójrzmy prawdzie w oczy: kariera taka jak Twoja nie dzieje się sama; potrzebujesz odpowiedniego sprzymierzeńca, kryjącego się w cieniu.

Absolutnie, 100% racji. Jesteśmy razem 30 lat i nigdy się nie pokłóciliśmy. Możemy się nie zgadzać, ale nigdy się nie kłócimy. Jest takim moim starszym bratem, którego nigdy nie miałam. Oto cała prawda o nas: niektórzy artyści nie są pragmatyczni. Noszą swoją sztukę na rękawach i to czyni ich wielkimi artystami. Nie jestem wielkim artystą, ale jestem pragmatyczny i rozumiem, że muzyka i biznes nie zawsze idą w parze. Roy to biznesowa strona tego, co robimy. Słyszy nagranie, gdy jest zmiksowane. Nie jest w studiu i nie myśli: „Może to powinno być…” Nieważne. Po prostu ufa procesowi.

Znów mógłbym dokonać porównania do Briana Epsteina, który związany był z muzyką Beatlesów.

Tak, przyrównałbym go również do Sida Seidenberga, który był menadżerem B.B. Kinga w latach 70. i 80. Wiedział, jak przemienić B.B. w czołowego artystę na poziomie A. Przywiózł go do Vegas, umieścił w odpowiednich pokojach, przed właściwymi ludźmi i przysłużył się jego karierze tak, jak zawsze na to zasługiwał. Pomógł wynieść B.B. na wyższy poziom i dotrzeć do większej publiczności.

Mimo wszystko, czy to, co robicie z Royem, jest obliczone na posunięcie spraw do przodu? Czy siadasz i mówisz: „Jeśli zrobimy to, przyniesie to taki skutek”?

Nie do końca. Jest wiele osób, które tak robią i dla mnie jest to trochę zbyt wydumane. Wszystko, co robimy, to niezmiennie utrzymujemy jakość tego, co jest na scenie i tego, co wchodzi na płytę. Jeśli nam się to udaje, wszystko inne układa się samo. Nigdy nie chcę być gościem, który mówi: „Człowieku, jeśli nakręcimy film na TikToku, to nasze zasięgi eksplodują”. Nie żeby było coś złego w tym, że ludzie reklamują się w ten sposób, ale byłoby nieszczere z mojej strony, gdybym dołączył do tego szaleństwa, bo tak naprawdę, w głębi duszy, taki nie jestem. Wiem, gdzie pasuję.

Graliście wiele wieczorów w nowojorskim Beacon Theatre i Radio City Music Hall. Prawdopodobnie jesteś w punkcie, w którym możesz spędzić dowolny wieczór w Garden i sprzedać go na pniu…

Nie. Podoba mi się Beacon. Wiem, że to brzmi dziwnie, ale Garden nie jest na mojej liście życzeń. Mam mieszkanie w Nowym Jorku, które wynająłem ze względu na bliskość Beacon. A moje mieszkanie w Nashville jest blisko Ryman. Lubię chodzić do pracy. Teraz gramy dwa lub trzy wieczory w Ryman, więc może udałoby nam się sprzedać 9 000 lub 10 000 miejsc w Bridgestone Arena. Ale już to nie Ryman, w którym czuję się komfortowo. Wiem, co robić przed 3 tysiącami ludzi. Kiedy grasz większe miejsca, wymaga to poziomu produkcji, który odbiera część bliskości. Trzeba zastosować ekrany i tak dalej. Są ludzie tacy jak Bono czy Mick Jagger, którzy całą swoją karierę spędzili na arenach i potrafią sprawić, że te miejsca przypominają kluby na 200 miejsc. Ja nie jestem tym facetem.

A co z gitarzystami takimi jak Eric Clapton i Jeff Beck? Grają na arenach od lat.

Tak, ale oni też rozwinęli w tym kierunku swoje show. Ja po prostu lubię teatry. W takiej przestrzeni mogę lepiej wchodzić w interakcję z publicznością. I słuchaj, w teatrze także można zarobić mnóstwo pieniędzy. Chcę mieć dobre doświadczenia i chcę, żeby moi fani czuli to samo. Areny mogą stać się zbyt przepastne, a dźwięk niestabilny. Aby odtworzyć klimat teatru na arenie, trzeba wydać bardzo dużo pieniędzy.

A jeśli już mowa o Claptonie i Becku, obaj zajmowali się także popem – z dużym sukcesem. Myślałeś o tym?

To byłby dla mnie pocałunek śmierci.

Zatem muzycznie jest pewna granica, której nie przekroczysz?

W tej kwestii tak, bo to jest bumerang, który zawsze wróci i dostaniesz nim prosto w plecy. Jeśli spojrzysz na historię tego rodzaju zachowań... znowu, żaden artysta by tego nie odrzucił. Pomyślałbyś: „O mój Boże. Ta piosenka wypadła bardzo dobrze. Kto by pomyślał?" Cóż, nie zdajesz sobie sprawy, że czasami wraz z nadejściem wielkiego sukcesu pojawia się także jego ciemna strona. Nie potrzebuję tego.

Przez jakiś czas miałeś swój własny zespół rockowy, Black Country Communion. Czy rozważałbyś kiedyś zrobienie kolejnego?

Pewnie! Właściwie nadal jesteśmy razem. Mówimy o kolejnej płycie.

Bardzo mnie cieszy ta wiadomość.

Tak, poszedłem na przyjęcie urodzinowe Glenna Hughesa. Konspirujemy. Myślę, że mamy w sobie jeszcze jedną świetną płytę.

Czy kiedykolwiek wystąpiłbyś jako gitarzysta w czyimś zespole?

O tak! To byłoby fajne. Ale jakoś nikt do mnie nie zadzwonił. Absolutnie zero możliwości, zero rozmów. Musiałoby to być coś, co sprawiałoby mi przyjemność ze względu na muzykę, ale tak, bardzo by mi się to podobało. Sytuację, w której nie muszę się martwić o swój głos i mogę po prostu wyjść i się bawić? Jasne, to byłaby radosne wydarzenie.

Kilka lat temu Bruce Springsteen zlecił Tomowi Morello zastąpienie Steve'a Van Zandta. Takie coś by cię zainteresowało?

Sto procent. Zrobiłbym to w mgnieniu oka. Znowu – nikt w tej sprawie nie zadzwonił.

Oczywiście pandemia przerwała koncertowanie. Czy wykorzystywałeś ten czas w domu, żeby dużo ćwiczyć na gitarze?

Ludzie tak myślą, a odpowiedź brzmi: nie, nie miałem powodu. Mogę mówić tylko za siebie, ale tak naprawdę zaczynam ćwiczyć tylko wtedy, gdy wiem, że muszę wrócić do formy koncertowej. I to jest naprawdę zabawne. Mieszkam w domu pełnym gitar. Wszędzie są gitary! Mam w sypialni dziewięć gitar, jeśli to da ci wyobrażenie. Ale jeśli nie mam koncertu ani niczego, do czego mógłbym się przygotować, nie gram zbyt dużo.

Mając do wyboru tak wiele gitar, czy kiedy przyszedł czas na nagranie nowej płyty, ograniczyłeś swój wybór do kilku modeli?

Ponieważ nagrywaliśmy w Nowym Jorku, powiedziałem sobie: „Chcę nagrać coś, co nazywam „płytą metra”, więc postawiłem na sprzęt, który zmieści się w taksówce. Na całej płycie były może cztery gitary: Tele, Strat i kilka Deluxe. Pewnego dnia grałem na akustyku i 12-strunowym Rickenbackerze. Taki sprzęt nie zajmuje zbyt dużo przestrzeni.

Porozmawiajmy o niektórych nowych piosenkach. Wszystko w „Hope You Realize It” jest wielkie – pulsujący riffbasowy , twój śpiew, wokale w tle, dęciaki. Solo jest jednak wyraziste, ale oparte głównie na rytmie i motywach. Niektórzy słuchacze mogli się spodziewać, że w tym numerze będziesz naprawdę wymiatał.

Chyba wszyscy już wiedzą, że potrafię grać szybko, więc nie muszę tego udowadniać. W tej solówce to coś w stylu: „Powiedzmy coś, co będzie służyć piosence i nie będzie rozpraszać”. Słuchałem kilku moich starych solówek i czasami myślałem: „To niepotrzebna szorstkość. Rzuć flagę, rzuć flagę!” W dużej mierze była to młodość i brak doświadczenia, a także chip na moim ramieniu, który mówił: „Zawsze muszę wszystkim pokazywać, na co mnie stać”. Teraz zdaję sobie sprawę, że już nie muszę.

To samo można powiedzieć o „Is It Safe To Go Home”. To nie wygląda na bluesową improwizację. Brzmi to tak, jakby wokalista śpiewał bardzo przemyślaną melodię.

Tak, ponieważ nie chcieliśmy, żeby zabrzmiało to tak, jakbym zagrał to od niechcenia. Myślę, że to robi dużą różnicę. Masz melodię, która brzmi jak manifest. Nie ma tekstu, ale generuje przekaz.

Wiem, że mówiłeś, że nie zależy ci na występach w radiu, ale utwór „Well, I Done Got Over Me” brzmi, jakby miał szansę na to.

To wspaniale. Myślę, że naszym fanom będzie się to podobało, ponieważ przekonali się, że lubię dobre melodie. Jeśli chodzi o to, że jest to dla mnie potencjalny hit, to nie jest to coś czego oczekuję w swoim życiu.

To naprawdę zaskakujące, co mówisz.

Wiem. I wiem, że jestem prawdopodobnie jedyną osobą w mojej firmie, która tak twierdzi. Hit, czy to zamierzony, czy nie, byłby dla mnie początkiem końca, bo wiem, że działa jak bumerang. Kiedy już zdobędziesz hity, musisz potem ciągle je nagrywać, a jeśli nie będziesz ich nadal dostarczać, zostaniesz przesunięty na boczny tor i koniec pieśni.

Tak wielu artystów dąży do nagrania przeboju. Myślę, że wielu z nich mogło by nie zrozumieć tego toku myślenia.

Myślę, że jestem równie rozumiany, jak nierozumiany co do moich intencji, moich wypowiedzi, mojej gry, moich występów i całego mojego życia, co ostatecznie, pod koniec dnia, kompletnie mi nie przeszkadza.

A co ci przeszkadza?

To błędne przekonanie, że jestem arogancki, bo tak naprawdę jestem od tego tak daleko jak to tylko możliwe. Zwykle ludzie wycinają z kontekstu jakieś wypowiedzi, które się swietnie klikają i nabijają statystyki na stronach, sformułowane przeze mnie z właściwym mi poczuciem humoru, sprawiając, że brzmią jakbym próbował głosić ewangelię. I to po prostu nieprawda. Właśnie to mnie denerwuje, gdy w Internecie nazywają mnie aroganckim. Gdyby ludzie kiedykolwiek spotkali się ze mną chociaż na pięć minut, powiedzieliby: „Nie, to jest naprawdę fajny facet”. Moje poczucie humoru nie zawsze widać w druku.

Rozmawialiśmy kilka razy przy różnych okazjach – targi muzyczne, koncerty – i nigdy nie pomyślałem, że jesteś arogancki.

Dziękuję. Dziwne jest to, że jeszcze w latach 70., 80. i 90. wszystko mogło zostać wyrwane z kontekstu, a my to olewaliśmy i twierdziliśmy: „Nieważne, to nie ma znaczenia”. Teraz masz wrażenie, że wszystko, co mówisz, przekazujesz przez najgłośniejszy wzmacniacz na świecie, a w przypadku czegoś kontrowersyjnego ustawiony jest tryb Echoplex, który będzie powtarzał to w kółko. Często zadaję sobie pytanie: „Skąd to się wzięło?” Ale dzieje się tak także dlatego, że nie jestem specjalistą od Internetu. Pochodzę z pokolenia, w którym posiadanie własnego zdania jest w porządku. Może mam rację, a może się mylę, ale to moja opinia i posiadanie jej jest OK. Teraz jest inaczej – albo się zgadzasz z opinią publiczną, albo po tobie… ale wiesz, nieważne. Dam sobie radę.

FOT. ELEANOR JANE