"Nigdy nie miałem problemów z wymyślaniem solówek. Praktycznie w każdej chwili mogłem wziąć do rąk gitarę i zagrać ot tak, jakieś fajne solo" - Slash.
Slash to gitarzysta, którego specjalnie przedstawiać nie trzeba. Choć może się wydawać, że kariera tego światowej sławy muzyka przebiegała bez komplikacji, to w rzeczywistości nie zawsze wszystko układało się po jego myśli.
Ze Slashem spotykamy się w Cardiff, gdzie Velvet Revolver ma zagrać koncert. Muzyk wydaje się spięty i lekko podenerwowany, mimo to postaramy się zrealizować nasz ambitny plan namówienia go do zwierzeń. Z pomocą przychodzi nam jego książka autobiograficzna, nad którą właśnie pracuje. Jak sam twierdzi, nie wie dokładnie, czego ludzie spodziewają się po tym wydawnictwie, ale nie jest to dla niego tak naprawdę ważne. Spisując swoje wspomnienia, Slash stara się po prostu możliwie jak najwierniej oddać wszystkie szczegóły swojego życia. W jakim okresie? I tu fani gitarzysty nie powinni być zawiedzeni, bowiem książka rozpoczyna się w momencie, gdy Saul Hudson (bo tak się on właściwie nazywa) urodził się w Wielkiej Brytanii, a kończy w chwili, kiedy założył grupę Velvet Revolver. Zeszły rok był dla Slasha czasem podsumowań, bowiem minęło już dwadzieścia lat od wydania kultowego albumu "Appetite For Destruction".
Jak idzie pisanie autobiografii?
Dzisiaj rano wstałem o szóstej i pisałem.
Czy wyjawisz w niej absolutnie wszystko?
Nie wiem, czego się ludzie spodziewają po tej książce, ale staram się w niej opisać wszystko szczegółowo, począwszy od momentu, kiedy się urodziłem, aż do chwili, gdy założyłem Velvet Revolver. Tak naprawdę pisaniem autobiografii zająłem się dzięki namowom moich znajomych i przyjaciół. Z początku nie wydawało mi się to dobrym pomysłem, bo to jest tak, jakby nic ciekawego nie miało mnie już w życiu spotkać - książka to takie poważne podsumowanie swego dorobku. Postanowiłem jednak, że mogę to uczynić w odniesieniu do mej działalności w Guns N’ Roses. Teraz gram w Velvet Revolver, mogę więc oddzielić te dwa ważne jak dotąd etapy w moim życiu. Oczywiście piszę też o gitarach, ale nie poświęciłem im całej swej uwagi. Opisuję ludzi, sytuacje, zdarzenia - czyli wszystko po trochu. Po prostu piszę o życiu...
Czy chcesz raz na zawsze rozprawić się z tematem grupy Guns N’ Roses? Pewnie ludzie na okrągło pytają cię o to...
Myślę, że wszystko wreszcie dopowiem do końca. Choć muszę zastrzec, że nie lubię prać publicznie żadnych brudów. Nie mam więc zamiaru nikogo obrażać. Opisuję, jak to było grać w Guns N’ Roses, ale wszystkie cenne sekrety pozostawię dla siebie. Pisząc tę książkę, nie byłem złośliwy w stosunku do nikogo.
Czy w książce pojawi się też motyw twojego przesłuchania do grupy Poison? Czy zadawałeś sobie pytanie: co by było, gdyby...?
Tak, opisałem to w książce. Ale nie zastanawiałem się nad tym, jak potoczyłaby się moja kariera, gdybym wstąpił do zespołu Poison. Zrobiłem to, bo tak naprawdę szukałem wtedy jakiegoś zajęcia. Gdyby mnie przyjęli, to na dłuższą metę pewnie nic by z tego nie wyszło. Potem spotkaliśmy się w Hansen Studio, gdy nagrywaliśmy (Velvet Revolver - przyp. red.) album "Libertad". Oni w tym samym czasie pracowali nad krążkiem z coverami. Niekoniecznie chciałem się z nimi spotykać, dlatego wychodziłem tylnymi drzwiami (śmiech). Pracowali w większym studiu przy głównym wejściu. Nie mam nic przeciwko nim, ale nie miałem ochoty spotykać się, wymieniać uprzejmości w stylu: "co tam u was słychać?", "co porabiacie?".
We wczesnych latach 80. gitarzyści w Los Angeles w większości pochodzili ze szkoły Eddiego Van Halena. Czy czułeś, że odstajesz od tej grupy?
Niezupełnie, ja też nauczyłem się trochę od Eddiego. Pomiędzy jednym a drugim tappingiem grał świetne bluesowe zagrywki, i to właśnie z tej części jego twórczości najwięcej zaczerpnąłem. Na pewno był oryginalny, ale mało kto zwracał uwagę na jego - że tak powiem - normalne zagrywki, pozbawione tych wszystkich efektownych dodatków, z których zasłynął. Większość gitarzystów ściągała z Eddiego trochę bezmyślnie, kopiowali najbardziej fascynujące elementy, ale nie dotarli do kwintesencji jego twórczości.
A jak w tamtych latach wyglądały twoje przygody ze sprzętem? Nie eksperymentowałeś z nowoczesnymi instrumentami, mostkami Floyd Rose i tego typu sprawami?
Muszę przyznać, że wtedy strasznie eksperymentowałem ze sprzętem i nieustannie poszukiwałem czegoś nowego. Przychylałem się w kierunku Les Paula, a potem na pewien czas zmieniałem zdanie. Moją pierwszą gitarą była kopia Les Paula za 100 dolarów, do której bardzo się przywiązałem. Potem kupiłem sobie instrument B.C. Rich Mockingbird, na którym grałem przez długi czas. Później dostałem pracę w sklepie z gitarami (zresztą pracowałem wtedy w kilku miejscach naraz) i miałem korzystne zniżki na sprzęt. Skorzystałem z okazji, dzięki czemu w moim posiadaniu znalazł się czarny Les Paul Standard i Fender Stratocaster. Stratocaster nie przypadł mi do gustu i w końcu go sprzedałem. Później sprzedałem też Les Paula, bo jego brzmienie również przestało mi odpowiadać. Wciąż więc poszukiwałem... Następnie kupiłem Les Paula od Steve’a Huntera i poczułem, że to będzie moja główna gitara. Żeby było ciekawiej, w całym ferworze koncertów, narkotyków i imprez... zgubiłem ją (śmiech).Potrzebowałem kolejnego wiosła i firma B.C. Rich zrobiła dla mnie model Warlocka. Miałem też kilka instrumentów marki Jackson - między innymi prototyp z korpusem typu Stratocaster.
Zatem wróciłeś do gitar B.C. Rich?
Grałem na Warlocku przez jakiś czas. Choć ogólnie gitara była dobra, to jej brzmienie nie zdało egzaminu przy materiale, jaki znalazł się na płycie "Appetite For Destruction". Kiedy sprawdzałem na odsłuchach podstawowe ścieżki, okazało się, że to nie jest to. Na gwałt potrzebowałem nowej gitary. Brakowało mi wtedy pieniędzy i nawet nie miałem od kogo pożyczyć instrumentu. Na szczęście nasz menedżer, Allan Niven, dał mi Les Paula z 1959 roku. Od tamtej pory jest to moja najważniejsza gitara. Zresztą nie ma się co dziwić, ponieważ ta gitara wyszła spod ręki Chrisa Derriga. Wcześniej nie miałem poczucia, żeby identyfikować się z jakąś konkretną gitarą i nie mogłem powiedzieć, że moja gitara to na przykład Les Paul. Grałem na każdym instrumencie, który wpadł mi w ręce i który był wystarczająco dobry. Miałem jedynie mgliste pojęcie o tym, co jest dobre, a co nie. Z powodu mojego stylu gry i ogólnie stylistyki nie mogłem raczej zdecydować się na nowoczesną "wyścigówkę" w stylu Charvela czy czegoś w tym rodzaju. Wracając do tematu nagrywania "Appetite For Destruction" - zdecydowaną większość partii zagrałem na Les Paulu, natomiast do kilku z nich użyłem też Gibsona SG.
Czy wzmacniaczy też szukałeś tak długo?
Na potrzeby sesji nagraniowej wypożyczyłem kilka głów Marshalla, z których jedna brzmiała szczególnie dobrze. To była naprawdę magiczna kombinacja, na jaką właśnie czekałem, czyli odpowiednie studio, odpowiednia gitara i wspaniały wzmacniacz! On mi się tak spodobał, że postanowiłem go sobie zatrzymać i ani myślałem go zwracać (śmiech). Planowaliśmy próbę przed trasą koncertową, więc zapowiedziałem mojemu technicznemu, żeby nie przywoził tego sprzętu do studia. Ale ten kretyn mnie nie posłuchał i oczywiście firma zabrała co swoje. Później odkryłem (szczególnie sprawdziło się to przy nagrywaniu płyty "Libertad"), że bardzo ważne jest też miejsce, w którym postawi się zestaw głośnikowy w studiu, albowiem na dobre brzmienie składa się bardzo wiele niuansów. Pracowałem w studiu A&N (podczas nagrywania albumu "Use Your Illusion" studio to nazywało się Hansen). Zawsze były tam problemy z uzyskaniem dobrego brzmienia gitary. Pewnego dnia przestawiłem jeden zestaw głośnikowy. Dodam, że dotąd wszystkie paczki umieszczane były w izolowanych akustycznie regałach. Wyjęliśmy je i postawiliśmy na podłodze w głównym pomieszczeniu. Nagle okazało się, że moja gitara brzmi o niebo lepiej. Tak więc na brzmienie składa się wiele czynników - nie tylko gitara czy wzmacniacz.
W jaki sposób nagrywałeś gitary w studiu?
Przy "Use Your Illusion" i "Appetite For Destruction" rejestrowaliśmy najpierw wszystkie partie rytmiczne i na to nagrywaliśmy gitary. Grałem z zespołem tylko dlatego, że dzięki mojej grze łatwiej im się nagrywało. W większości grałem niedbale, bo wiedziałem, że i tak skasujemy moje partie, bo na ich nagranie przyjdzie jeszcze czas.
Czy bardzo się zmieniałeś przez te wszystkie lata? Czujesz, że ewoluowałeś jako gitarzysta?
Mój styl gry raczej się nie zmienił, chociaż na pewno dużo mi dało nabyte doświadczenie. Chyba nie umiem wyliczyć konkretnych rzeczy, które uległy jakiejś wyraźnej zmianie. Mogę tylko powiedzieć, że jestem w większej harmonii z tym, co gram. Nigdy nie miałem problemów z wymyślaniem solówek. Praktycznie w każdej chwili mogłem wziąć do rąk gitarę i zagrać ot tak, jakieś fajne solo. Teraz jednak gram bardziej świadomie, z większym wyczuciem chwili. Dzięki temu potrafię na przykład więcej uwagi poświęcić pojedynczej nucie i dłużej się nią bawić. Na pewno jestem mniej nerwowym gitarzystą niż w przeszłości. Kiedy występuję na żywo, jestem bardziej świadomy relacji między mną a moim instrumentem. Dawniej tak nie było.
Czy to prawda, że rozpracowałeś cały album "The Dark Side Of The Moon"?
Tak, zgadza się. Do tego bez użycia nut - grałem tylko i wyłącznie ze słuchu.
Wciąż tak robisz z piosenkami, które wpadną ci w ucho?
No cóż, to zależy. Zresztą teraz w radiu grają sam chłam. Ale kiedy jakiś utwór mi się spodoba, automatycznie próbuję wychwycić, co się tam dzieje w warstwie gitarowej. Zdarza mi się też grać do piosenek, które puszczają w telewizji.
Czy to prawda, że Gary Moore był dla ciebie ważną inspiracją?
W pewnym okresie swojego życia słuchałem bluesa. Słuchałem wtedy dużo nagrań Gary’ego Moore’a. Z pewnością sporo mu zawdzięczam. To było mniej więcej w tym czasie, kiedy Eddie Van Halen stał się obiektem kultu. Ja właśnie wtedy słuchałem takich artystów, jak: Fast Eddie Clarke, Gary Moore, Michael Schenker i Uli John Roth - oni bardziej mnie fascynowali.
Wyjechałeś z Wielkiej Brytanii w bardzo młodym wieku. Wpływ muzyki amerykańskiej na ciebie jako nastolatka musiał być bardzo silny...
Mój tata jest wielkim fanem rocka. Pamiętam, jak razem z wujkiem słuchali piosenek The Moody Blues, The Rolling Stones, The Kinks czy The Beatles. Pamiętam to tak dokładnie, jakby działo się to zaledwie wczoraj. Z kolei kiedy przeprowadziliśmy się do Stanów, moja mama słuchała takich wykonawców, jak: Bill Withers, The O’Jays, Cat Stevens, Elton John, Led Zeppelin, War czy Stevie Wonder. Wychowałem się więc w środowisku muzycznie bardzo różnorodnym i bogatym. Mieszanka stylów i osobowości... To było dla mnie bardzo twórcze doświadczenie.
Mija 20 lat od chwili, gdy album "Appetite For Destruction" ujrzał światło dzienne. Masz wrażenie, że ten czas szybko upłynął?
20 lat to kawał czasu, ale ten czas mi się zbytnio nie dłużył. Nie mam problemu z przypomnieniem sobie poszczególnych tras koncertowych czy godzin spędzonych na nagrywaniu poszczególnych płyt. Gorzej jest, gdy chcę sobie przypomnieć jakieś szczegóły dotyczące konkretnych koncertów - z tym mam problem. Jednak upływ czasu robi swoje.
Który koncert, trasa czy sesja z Guns N’ Roses szczególnie utkwiła ci w pamięci?
Ciężko powiedzieć... Było wiele wspaniałych momentów. Myślę, że mogę to podsumować w następujący sposób: fajniej jest gonić króliczka, niż go złapać. Najlepiej wspominam właśnie wspinanie się na szczyt, a nie sam moment osiągnięcia sukcesu. W miarę jak pracujesz, odkrywasz po drodze tyle nowych rzeczy, że już samo to jest prawdziwą frajdą. Dla mnie były to na przykład pierwsze większe koncerty w Stanach, a potem w Europie. To były wspaniałe momenty, których nigdy nie zapomnę. Dobrze wspominam też koncerty z Aerosmith. Potem staliśmy się gwiazdami i zaczęliśmy zapełniać stadiony. Pamiętam, że mieliśmy wtedy naiwne przekonanie o swojej wielkości. Nie wiedzieliśmy, co się wokół nas działo, nie rozumieliśmy tego. Graliśmy wielkie koncerty, ale nie byliśmy na to psychicznie gotowi. To było dla nas za trudne, ale z drugiej strony - ciekawe. Były też problemy, przez które wszystko to sprawiało nam mniej satysfakcji, niż mogło.
Dla wielu młodych ludzi jesteś wzorem do naśladowania, tak jak Jimmy Page, Angus Young czy David Gilmour. Czy uważasz, że gitarzysta prowadzący - jako gwiazda - to dziś gatunek wymierający?
Kiedy zaczynałem, gitarzysta prowadzący jako instytucja nie miał się wcale najlepiej. Takie zespoły, jak Cheap Trick, Aerosmith, Queen czy Led Zeppelin powoli kończyły karierę. Rodził się Van Halen i Mötley Crüe. Doceniam grupę Van Halen, ale nie jest to dokładnie taka muzyka, jaka mnie interesowała. AC/DC mieli się dobrze, byli też Judas Priest i Scorpions - w ich muzyce wciąż było sporo gitary, choć była to muzyka bardziej niszowa. Zespoły, które odnosiły sukces komercyjny, nie przywiązywały dużej wagi do partii gitarowych. Nie mam pojęcia, dokąd to wszystko prowadzi, nie wiem, jak zmienią się gusta muzyczne w ciągu następnych kilku lat. Poczekamy, zobaczymy. A póki co, trzeba po prostu robić swoje. Choć, szczerze powiem, nudzi mnie słuchanie tych samych płyt od paru dziesięcioleci. Zanim Guns N’ Roses naprawdę rozwinęło skrzydła, na scenie w Los Angeles gitara przestała być już tak ważna. W latach 90. pojawiło się mnóstwo bardzo dobrych zespołów, które swojej muzyki nie opierały na brzmieniu gitary. Gdzieś od połowy lat 90. do chwili obecnej króluje dziwna zbieranina zespołów popowych. Uważam, że gitarzysta prowadzący - jako gwiazda - dawno odszedł w zapomnienie. Na całe szczęście Zakk wciąż ma się dobrze. Myślę, że w ogóle Zakk i ja jesteśmy ostatnimi Mohikaninami spod znaku Les Paula!
Każdy od czegoś zaczyna...
Slash opowiada o swoich początkach O muzykowaniu marzyłem od dziecka. Wspólnie z moim przyjacielem z dzieciństwa, Stevenem Adlerem (grał na perkusji na płycie "Appetite For Destruction" i "Lies"), snułem wielkie plany. Co ciekawe, on marzył o karierze gitarzysty, a ja o karierze basisty! Wtedy jeszcze nie miałem gitary, tylko nikłe pojęcie o grze. Nawet nie bardzo wiedziałem, czym się różni gitara od basu (śmiech). Później skierowałem swoje kroki do szkoły muzycznej z przekonaniem, że chcę się uczyć grać na basie. Zapytali, czy mam swój instrument. Nie miałem, więc zaprowadzono mnie do sali pełnej instrumentów. Wziąłem do ręki bas, ale jakoś dziwnie się z nim czułem, coś było nie tak. Jeden z nauczycieli grał właśnie na gitarze akustycznej kawałki grupy Cream i coś z Hendriksa. Wtedy dotarło do mnie, że ja właśnie to chcę robić. Musiałem jednak mieć swój własny instrument... Moja babcia trzymała głęboko w szafie hiszpańską gitarę akustyczną, która miała tylko jedną strunę. Od niej właśnie zacząłem. Wróciłem do szkoły muzycznej i na pierwszej lekcji poznałem skale oraz podstawowe chwyty. Nie było to zbyt pasjonujące, chciałem się uczyć grać konkretne utwory i od razu robić to dobrze (śmiech). Dlatego mój nauczyciel zmienił taktykę i dawał mi lekcje, tak jakbym uczył się grać na pianinie. Później prosiłem, żeby zagrał mi jakiś utwór, który mi się podobał i rozpisał mi wszystkie akordy. Obserwowałem, jak gra, uczyłem się z płyt i gdy byłem gotowy, prezentowałem mu całe utwory. Było to o wiele przyjemniejsze niż uczenie się skal.
O sesjach z innymi muzykami...
Kiedy odnieśliśmy wielki sukces, inni gitarzyści zaczęli mi proponować wspólne sesje. Znajomi ostrzegali mnie przed tym, uważając, że ci wszyscy muzycy chcą wykorzystać moją popularność dla własnych celów. Być może była to prawda, ale mnie się wydawało, że podobało im się moje własne, oryginalne brzmienie. Pochlebiało mi, że mogłem grać z wieloma świetnymi gitarzystami. Zacząłem więc wychodzić poza szczelny twór, jakim był Guns N’ Roses, gdzie pracowałem tylko z czterema muzykami. Kontakt z innymi gitarzystami, z ich muzyką, poznanie ich środowiska i zaakceptowanie tych wszystkich naturalnych różnic bardzo poszerzyło moje horyzonty. Nauczyłem się przystosowywać do innych warunków i dziś uważam to za bardzo cenne doświadczenie. Bardzo lubię jam session z innymi gitarzystami, robię to, gdy tylko nadarzy się ku temu okazja.