Orianthi Panagaris miała przed sobą wielką szansę, bo to właśnie ona została wybrana do zespołu Michaela Jacksona podczas trasy koncertowej "This Is It". Niestety do koncertów nie doszło - wszyscy wiemy, co się stało później. Ale czy jej szansa na międzynarodową karierę przepadła bezpowrotnie? Niekoniecznie! Nowy album solowy młodej artystki jest dowodem na to, że mimo wszystko świetnie daje sobie radę. A to dopiero początek...
Zamiast grać na O2 Arena w Londynie z Michaelem Jacksonem,
Orianthi Panagaris jeździ z koncertami po stanie Arizona. "This Is It" to miała być trasa koncertowa jej życia, która miała dać jej tę jedną szansę na milion. Niestety, w czerwcu zeszłego roku wydarzyło się coś tragicznego, coś, czego nikt się nie spodziewał. Jak po tym wszystkim mogła czuć się artystka? Pewnie trochę jak ktoś, kto wyprał swoje dżinsy i zapomniał, że włożył do kieszeni szczęśliwy kupon lotka. Cóż, trzeba było zmienić plany na jesień i zimę.
Orianthi jednak postanowiła się nie załamywać, tym bardziej że jej solowa kariera trwa już mniej więcej... dziesięć lat.
Niedawno ukazał się drugi album solowy artystki zatytułowany "Believe". To płyta zadziorna i świeża, przepełniona chwytliwymi, pełnymi energii utworami, a porównanie z najlepszymi kawałkami Avril Lavigne nasuwa się samo. Poza tym wyraźnie słychać tu inspirację gitarzystami bluesowymi i shredderami, których nazwiska
Orianthi podaje jako swoich idoli na profilu MySpace. Godny podkreślenia jest fakt, że wszystkie porywające, wręcz fenomenalne solówki na najnowszym krążku nie są zagrane przez jakiegoś gitarzystę sesyjnego, tylko przez nią samą. Nie dajcie się zwieść - ta drobna blondynka to prawdziwy wirtuoz gitary. Może właśnie ona przełamie tabu i więcej kobiet zacznie sięgać po gitary? Jak na razie gitara jest zdecydowanie męską domeną. A szkoda!
Czy nie będzie przesadą stwierdzenie, że byłaś cudownym dzieckiem?
Cóż, zaczęłam grać na gitarze w wieku sześciu lat. Mój tata był gitarzystą i nasz dom był pełen gitar. Początkowo zaczęłam sobie nieśmiało brzdąkać do utworów Elvisa Presleya, potem Roya Orbisona czy The Beatles. Tata nauczył mnie kilku akordów. Najpierw uczyłam się grać na gitarze klasycznej, ale w wieku 11 lat zobaczyłam na koncercie Carlosa Santanę i oświadczyłam tacie, że chcę się uczyć grać na gitarze elektrycznej. Marzyłam, żeby być jak Carlos, dlatego nie chciałam mieć "jakiejkolwiek" gitary elektrycznej, to musiał być Paul Reed Smith! W kółko oglądałam wideo z koncertu "Sacred Fire", bo chciałam się nauczyć wszystkich jego solówek. Carlos był dla mnie niedoścignionym wzorem - uwielbiałam sposób, w jaki gra, jego brzmienie, dobór poszczególnych nut - po prostu wszystko!
Zakładam, że twoje koleżanki i twoi koledzy raczej nie słuchali Santany...
Owszem, raczej nie. W wieku 13 lat chciałam założyć zespół i szukałam chętnych. Rozwiesiłam w szkole ogłoszenia o treści: "Fascynują mnie: Santana, B.B. King i Stevie Ray Vaughan. Jeśli jesteś zainteresowany wspólnym graniem, przyjdź". Nikt nie znał tych nazwisk. Byłam więc szczęśliwa, kiedy ukazał się singiel "Smooth", bo wtedy wszyscy zrozumieli, dlaczego tak uwielbiałam Santanę. Nagle stał się sławny. A ja przecież już dużo wcześniej zachwycałam się piosenkami "Europa" czy "Samba Pa Ti".
Gdy miałaś 15 lat, grałaś support dla Steve’a Vaia. Cieszyłaś się na ten koncert czy raczej się bałaś?
I jedno, i drugie. To był mój pierwszy koncert w życiu. Przeczytałam mnóstwo wywiadów ze Steve’em, ale nigdy wcześniej nie widziałam żadnego jego koncertu - gdybym wiedziała, jaki jest genialny, to pewnie ze strachu nie wyszłabym na scenę. Grałam z podkładem nagranym na płycie CD i byłam strasznie zdenerwowana, otaczał mnie wianuszek facetów, którzy stali z założonymi rękami i oceniali moją grę. Po mnie na scenę wszedł Steve Vai i dał niesamowity popis gitarowego shreddingu, zagrał tak, jakby miało nie być jutra. Całkowicie odjęło mi mowę...
Cóż, powiedzmy, że nie chciałabym zgubić komórki (śmiech). Rzeczywiście spełniły się moje marzenia, ponieważ udało mi się poznać wielkich gitarzystów. Mając zaledwie 18 lat, grałam z Santaną jam session na koncercie w Australii i potem on wysłał DVD z tego wydarzenia do firmy Paul Reed Smith. Zaprosił mnie też do Los Angeles, żebym zagrała z nim na targach NAMM. W 2005 roku znowu grałam z nim jam session i dzięki temu udało mi się podpisać kontrakt z wytwórnią Geffen. Jammowanie z Prince’em też było cudowne... To on pierwszy się ze mną skontaktował. Zadzwonił i powiedział, że oglądał mnie na YouTube. Odebrało mi mowę, zupełnie nie wiedziałam, co powiedzieć. Zaprosił mnie na wspólne granie do Record Plant w Los Angeles. Sheila Escovedo grała na bębnach, Prince grał na basie, a ja na gitarze. Jammowaliśmy razem mniej więcej dwie godziny.
Jak to się stało, że Michael Jackson wybrał właśnie ciebie do swojej trasy koncertowej?
Mieszkam w Los Angeles od trzech lat. Grałam koncert z Carrie Underwood podczas gali rozdania nagród Grammy i na widowni siedział Mike Bearden, kierownik muzyczny Michaela. Zaproponował, żebym przyszła na przesłuchanie. Nauczyłam się grać "Beat It", "Wanna Be Startin’ Somethin’" i "Dirty Diana". Na przesłuchaniu pojawił się sam Michael i zagrałam dla niego solówkę do "Beat It". Bardzo mu się spodobało, jak grałam. Podszedł do mnie i dotknął mojego ramienia...
Nie miałaś przed sobą łatwego zadania. Wcześniej grali z nim sami wielcy gitarzyści: Eddie Van Halen, Slash, Jennifer Batten...
Nie mogłam uwierzyć, że zaproponowano mi przesłuchanie. Byłam pewna, że to Jennifer Batten ma grać z Jacksonem. Pomyślałam sobie: cóż, skoro dają mi taką szansę, muszę pokazać, co potrafię. Miałam tremę, ale starałam się nie myśleć o gitarzystach, którzy grali z Michaelem, bo na tej liście rzeczywiście były same wielkie nazwiska...
Czy materiał, który miałaś zagrać, był wymagający pod względem technicznym?
Musiałam się podciągnąć w grze rytmicznej, ponieważ w jego muzyce jest wiele partii funkowych, o których nie miałam pojęcia. Wyobrażałam sobie, że będę grać przede wszystkim ostre, rockowe solówki. Moją ulubioną partią tego typu jest solo do utworu "Black Or White". Po tym, jak spadają głośniki, ja wchodzę na gruzy i zaczynam grać. To jest wyraziste, rockowe solo.
Płyta "Believe" jest twoim solowym projektem. Czy ona w pełni odzwierciedla twój gust muzyczny?
Miało na mnie wpływ tak wielu gitarzystów... myślę, że wszystkie te inspiracje słychać na mojej płycie "Believe". "Untogether" to utwór bluesowy, "What’s It Gonna Be" został zainspirowany muzyką Jimiego Hendriksa, którego dużo słuchałam, będąc dzieckiem. Lubię też country, co z kolei wyraźnie słychać w utworach "Think Like A Man" i "Feels Like Home". Myślę, że płyta "Believe" zbliżona jest klimatem do rocka lat 80., ponieważ w każdym utworze zawarta jest porządna, rockowa solówka.
Raz grasz na gitarze Paul Reed Smith z 22 progami, a raz z 24. Nie możesz się zdecydować...?
Moją pierwszą gitarą PRS był używany model Custom 24. Miał grube struny i wysoko ustawioną akcję strun. Model z 22 progami miał bardziej mięsiste brzmienie, takie mocno bluesowe. Kiedy mam zamiar użyć przetwornika przy gryfie, wybieram tę właśnie gitarę, natomiast w utworach instrumentalnych, w których potrzebuję odpowiedniego pazura, charakteru, używam modelu z 24 progami i gram na przetworniku przy mostku. W tej chwili mam model w kolorze Cherryburst z 22 progami i kilka modeli 24, z których jeden wyposażony jest w mostek typu Floyd Rose. Podczas przesłuchania dla Michaela i na próbach do koncertów "This Is It" grałam tylko na jednej gitarze - był to jasnoczerwony PRS. Każdy model jest inny, każdy ma swój odrębny charakter i wyraźną osobowość. Toteż nadaję im nawet imiona...
A co ze wzmacniaczami i efektami?
Używam wzmacniacza firmy Engl model Steve Morse. To niezmiernie mocny sprzęt, dlatego nazywam go "bestią". Co ciekawe, dzięki niemu mogę też uzyskać bardziej łagodne i słodkie brzmienie. Kanał czysty jest bardzo klarowny, za to przester pozwala na uzyskanie mocno nasyconego drive’u, ale z drugiej strony - nie jest on przesadzony. Nie lubię używać dużej liczby efektów. W swojej kolekcji mam tylko Morley Bad Horsie 2 Wah i delay firmy Boss.
Uczestniczyłaś w przygotowaniach Jacksona do "This Is It". Czy możesz nam powiedzieć, jak wyglądałyby koncerty na arenie O2 w Londynie?
Z pewnością byłyby to największe show, jakie ludzie kiedykolwiek widzieli - nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Scenografia, cała oprawa sceniczna, kostiumy, różnego rodzaju efekty świetlne - wszystko to było istne szaleństwo. Poza tym możliwość pracy z Michaelem była dla mnie prawdziwym zaszczytem. Byłam jego wielką fanką. Zawsze go podziwiałam, a kiedy zaczęłam z nim współpracować i poznałam go bliżej, mój podziw jeszcze bardziej wzrósł.
Henry Yates