Dzielił scenę z największymi nazwiskami branży muzycznej z całego świata, grał w gałę z legendarnym wioślarzem Deep Purple, a jego solówki chwalił sam Santana. Teraz nagrał jedną z najlepszych płyt polskiego rocka ever z charyzmatycznym Wojtkiem Cugowskim, czym natychmiast wpisał się na naszą listę podejrzanych do przesłuchania. Przed Wami, Piotr Brzychcy!
KRUK + Wojtek Cugowski, czy raczej Wojtek Cugowski + KRUK? Od kogo wyszła inicjatywa?
Projekt narodził się w mojej głowie już wiele lat temu. Miałem kiedyś okazję usłyszeć jak Wojtek śpiewa na koncercie Braci – a raczej przed koncertem, bo była to próba mikrofonów. Wojtek tak zaśpiewał, że byłem w totalnym szoku. Pomyślałem, że to najlepszy głos jaki w ogóle można sobie wyobrazić w rock’n’rollu. Połączenie Davida Coverdale’a, Joe Lynn Turnera i Paula Rodgersa w rasowym, bluesowym wydaniu. Już wtedy wiedziałem, że kiedyś zaproszę go do współpracy. Wisienką na torcie było poznanie go osobiście – okazało się, że nie tylko świetnie się dogadujemy, ale kochamy tą samą muzykę, kolekcjonujemy te same płyty i mamy podobne zainteresowania.
Po 5 latach przerwy zacząłem tworzyć nową płytę Kruka, zgraliśmy materiał z zespołem na próbach i weszliśmy do studia, żeby nagrać instrumentalne wersje kawałków. Wtedy poczułem, że to jest właśnie ten moment, żeby wciągnąć do projektu Wojtka. Pojechaliśmy do niego z przedstawicielem naszej wytwórni – Metal Mind Productions – z Darkiem Świtałą i wręczyliśmy płytę z muzyką. Okazało się, że Wojtek jest fanem naszego zespołu, ma prawie wszystkie wydawnictwa i widział nas na koncertach. Odpowiedział, że to zaproszenie jest dla niego zaszczytem. Byłem w szoku, bo to Artysta przez naprawdę duże „A”.
Chcieliśmy to robić razem, w tradycyjny sposób, ale niestety pandemia zmusiła nas do zdalnej kooperacji. Wojtek napisał więc teksty i zaśpiewał wszystko u siebie w Lublinie, a my miksowaliśmy to w MaQ Records. Na koniec spotkaliśmy się już face2face, żeby dokonać końcowych, produkcyjnych szlifów. Tak więc KRUK + Wojtek Cugowski, na pewno w tej kolejności, ale z podkreśleniem, że jest to mega przyjacielski układ i coś z czego się wszyscy bardzo, bardzo cieszymy.
Aż trzy utwory oscylują wokół dziesięciu minut. Jedynie „Rat Race” ma niemal radiową długość.
Robiąc ten materiał nie kalkulowaliśmy niczego, stawiając na niczym nie skrępowaną kreatywność. Wszystko co słyszysz wyszło prosto z serca i w ani jednym miejscu nie poszliśmy na kompromis. Byliśmy po prostu sobą. Nikogo nie udawaliśmy i nie trzymaliśmy się żadnych, z góry narzuconych reguł. Dłuższe kompozycje są tego naturalną konsekwencją – graliśmy tak jak prowadziła nas muzyka. Myślę, że to jeden z elementów, za które cenią nas słuchacze.
Od lat pracujemy z producentem Michałem Kuczerą, który stał się już praktycznie członkiem zespołu. Kiedy weszliśmy do studia, był zachwycony naszym spontanicznym podejściem przy nagrywaniu tej płyty. Okazało się, że tego właśnie oczekiwał. To był taki mentalny powrót do początku zespołu, kiedy nikt z nas nie miał konkretnych oczekiwań, a muzyka naturalnie z nas wypływała. 6 czerwca mija 20 lat od powstania Kruka i w pewnym sensie udało się nam zatoczyć pełne koło, zyskując wolność myślenia i swobodę tworzenia. To taki stan umysłu i duszy, którego od dłuższego czasu poszukiwałem. Muzyka zbiera bardzo pozytywne recenzje, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że właśnie tego nam było trzeba.
Okładka nowej płyty skojarzyła mi się z „Małym Księciem” Exupéry’ego…
To obraz Ewy Toczkowskiej, która tworzy dla nas okładki od drugiej płyty, genialna artystka. Ta samotna postać zagubiona wśród planet oddaje samotność człowieka w świecie. Mogą nas otaczać tłumy, ale tak naprawdę jesteśmy samotni. Poza tym dzieciak – to symbol tego, że w każdym z nas jest to dziecko, którym kiedyś byliśmy, a wraz z nim wszystkie te marzenia i pragnienia, o których nie powinniśmy zapominać. Warto też patrzeć na świat z tą niewinnością, z którą poznaje go dziecko. Z radością i ciekawością, bez wyrachowania, czy ukrytych motywów…
Zapamiętałem ostatnio takie Twoje słowa: „Czasem słyszy się głosy, że muzyka rockowa to gatunek na wymarciu, że to zamknięty rozdział, ale trudno mi się z tym zgodzić, gdy widzę, ile nam wszystkim sprawia to radości i ile jest w tym wszystkim pasji.” To jak jest z tym rockiem?
Wystarczy zobaczyć ilu ludzi przyciągają koncerty rockowe i jak szeroki przekrój wiekowy reprezentują słuchacze. Obecnie nawet dziadkowie przyprowadzają na koncerty wnuków i kolejne pokolenia łapią rockowego bakcyla. Stoi to w sprzeczności z tym co starają się nam wmówić mainstreamowe media i niektóre wytwórnie płytowe, podchodzące do muzyki jak do produktu. Najbardziej przeraża mnie to, że muzyka stała się przemysłem. Zamiast sztuki mamy słupki sprzedaży, wykresy zasięgu i statystyki klikalności. Promowane są gwiazdki jednego sezonu, bo trzeba wycisnąć jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. Trzy największe rozgłośnie radiowe promują potem to, co trzeba w danym sezonie sprzedać i na kanwie tego montuje się duże festiwale plenerowe drenujące kasę sponsorów. Tak się kręci teraz biznes. Tymczasem gitarowy rock, chociaż dyskryminowany, nadal ma się świetnie i cały czas ma swoich fanów.
To jest kompletnie chore, że ktoś stara się decydować za ludzi, czego mają słuchać. Zappa powiedział, że kiedyś w wytwórniach siedzieli starzy wąsaci goście, którzy nie bali się produkować muzy, której nie rozumieli i dawać słuchaczom oceniać, czy ta muzyka jest dobra. Ironią losu, gdy teraz muzykę produkują młodzi, mają bardziej zamknięte i hermetyczne postawy niż tamci starzy pierdziele. „To się nie sprzeda / Solówki są passe / Teraz gra się tak, a nie inaczej / Kawałki muszą mieć poniżej 3 minut.” Można by rzec, że gdyby Hendrix czy Coltrane urodzili się teraz, nie mieli by szans wydać tych płyt, które zmieniły bieg historii muzyki...
Dokładnie… i kiedy słyszę te wszystkie teorie jak się powinno teraz grać, albo czego unikać, włącza mi się postawa buntownika. Może dlatego właśnie na tej płycie jest tyle gitarowych solówek i długich utworów. To jakby środkowy palec wyciągnięty w stronę tych wszystkich, którzy próbują narzucać innym swoje gusta.
Co takiego ma w sobie Michał Kuczera, że tyle lat z nim współpracujesz?
Kiedy nagraliśmy płytę „It Will Not Come Back”, znalazł się na niej cover „Simply The Best” z wokalem Piotra Kupichy, nagrany w ostatniej chwili niemal rzutem na taśmę. Potrzebowałem na szybko studia, więc zadzwoniłem do Michała, mając w głowie zasłyszane opinie o nim. Niestety odpowiedział, że ma obłożenie na rok do przodu i nie ma szans. Kolejna okazja nadarzyła się, kiedy podpisaliśmy kontrakt na płytę „BE3”. Producentem miał być Marcin Kindla, który współpracował z Michałem Kuczerą. No i tak od dźwięku do dźwięku Michał wkręcił się w to co robimy – tak mu się nasze granie spodobało. Od tamtej pory pracujemy już razem nieprzerwanie i mam nadzieję, że w przyszłości nadal tak będzie. Zawsze mówię o nim jak o członku naszego zespołu i ma spory wpływ na brzmienie naszych płyt, wzbogacając je własnymi pomysłami. Do tego – jak to się ‘godo’ na Śląsku – swój chop (śmiech).
Rozmawiam z pismem gitarowym, więc pozwolę sobie wspomnieć o pewnej historii, bo Michał jest też fanatykiem gitary. Uwielbia Steve’a Vaia, więc oczywiście kupił bilet na koncert, kiedy grał u nas. Przed koncertem zadzwonił do niego telefon, że jest do zrealizowania nagranie pod Biedronką w Katowicach. Michał mówi, że nie ma czasu, ale na wszelki wypadek pyta o co chodzi. Ano jest taki gitarzysta – Steve Vai – który chce sobie zrobić happening przed sklepem. Taka sytuacja! (śmiech) No i w końcu nie tylko kręcił samego Mistrza, ale jeszcze dostał specjalne zaproszenie do niego do hotelu, gdzie spędził dwie godziny.
Mogę z nim nagrywać wszędzie i o dowolnej porze – zawsze wiem, że to będzie profesjonalnie zrobione. Nawet pod maksymalnym ciśnieniem, kiedy masz na karku deadline’y, potrafi pracować kreatywnie i z konstruktywną energią. Nawet jeśli inni wystawiają jego nerwy na próbę i robią poprawki w ostatniej chwili. Przy poprzedniej płycie nagrywałem jeszcze solówkę o 6 rano, a o 9 płyta lądowała już w tłoczni. Nie każdy producent sobie na to pozwoli. To naprawdę mega pozytywny człowiek i praca z nim jest przyjemnością, ale także inspiracją. To jest tak, że Michał wręcz wyciąga ze mnie ostatnie soki, sugerując kierunek, w którym mam iść, albo dopingując, bym dał z siebie jeszcze więcej. Uwielbiam taką pracę zespołową, bo dzięki temu możemy osiągać rzeczy, o których siedząc w samotności nawet byśmy nie pomyśleli. Dzięki niemu na płycie pojawiło się wiele smaczków.
Czy to prawda, że płyta powstawała 2 lata?
To okres, w którym płyta była formalizowana, dopinane kwestie prawne, krystalizowały się formy kompozycji, szlifowaliśmy materiał na próbach itd. Wojtek pisał teksty od września do grudnia 2020 r. Jeśli chodzi o samo nagrywanie, to dla całego bandu w studio mieliśmy 3 dni, choć w końcu uporaliśmy się w 2 dni, nagrywając po trzy wersje każdego utworu. Natomiast produkcja trwała od początku stycznia do 17 marca 2021 r.
Kto wszedł w skład „Be There Team”?
Na bębnach zagrał Darek Nawara, który jest z nami od pierwszej płyty. Na hammondach i wszelkich klawiszowych wynalazkach Michał Kuryś. Na basie Krzysztof Nowak, który niestety nie jest już w zespole, ale wziął udział w nagraniach – obecnie zastąpił go Maciek Guzy. Niezastąpiony Michał Kuczera, który jest producentem, ale uważanym przez nas za członka zespołu. No i oczywiście ja plus Wojtek Cugowski. Nie mogę także pominąć Darka Świtały z Metal Mind Productions, który dzielił się z nami swoim doświadczeniem i pomysłami.
Jakiego sprzętu użyłeś w studio?
Ta płyta powstała niemal w całości na Fenderze Stratocasterze z 1996 roku, choć nieco podrasowanym – zamontowałem sobie tam pod mostkiem i pod gryfem Hot Railsy Seymoura Duncana. W gałce mam rozłączanie cewek, więc mogę w dowolnej chwili przejść z humbuckera na singla. Mam jeszcze 4 inne Straty i też je lubię, ale ten jeden jest wyjątkowy – marzyłem o nim długo i musiałem dorabiać pracą na budowie, a jeszcze dołożyli się do tego rodzice, żeby go kupić. W tamtych czasach to było naprawdę „coś” i nie każdy mógł taki instrument zdobyć. Uwielbiam też grać na gitarze PRS Custom 22. To znakomite wiosło, czasem śmiejemy się z kolegami, że ‘naprawia’ każdy wzmacniacz. Na Stracie mam podpis Blackmore’a, a na Customie mam podpis Santany, więc jest komplet (śmiech).
Wzmacniacze?
Od lat gram na Englach, to jest dla mnie brzmienie nr 1. Oczywiście zainspirował mnie do tego Ritchie Blackmore. Dzięki firmie Vanax i Wiesławowi Górze wszedłem nawet w tematy endorserskie. Początkowo był to Special Edition, ale później trafiłem na model sygnowany przez Steve’a Morse’a. Nie jestem jakimś zagorzałym fanatykiem tego gitarzysty, ale ten wzmacniacz trafił do mnie w 100% i nie wydaje mi się, abym go na cokolwiek zmienił, choć testuję rozmaite rzeczy. Jest doskonały, absolutnie wybitny. W zasadzie gdyby nie to, że od czasu do czasu potrzebuję jakiegoś delaya czy wah, to grałbym tylko w układzie gitara > kabel > wzmacniacz. Taki to jest ‘sok’. Tak więc całość, za wyjątkiem dwóch solówek nagranych na wtyczkach Engla, była nagrana na tym wzmacniaczu. Do tego customowa paczka na dwóch Celestionach V30, zdejmowana mikrofonem Shure SM57, ustawionym pod kątem 45 st. tuż przy membranie. Kable – od jakichś 12 lat Monster – niezniszczalne, zabieram je zarówno do studia jak i na koncerty. Działają do dziś niezawodnie.
A co wpiąłeś pomiędzy gitarę i wzmacniacz? Masz jakiś swój dobrany pedalboard?
Jeśli chodzi o płytę, to nagrałem gitarę tak jak mówiłem, że chciałbym grać: gitara > kabel > wzmacniacz. Efekty delay i pogłosy dodawał Michał już z wtyczek. Natomiast mój regularny pedalboard jest dość skromny: wah CryBaby Dunlopa (limitowana białe edycja), delay Timeline Strymona, customowy Tubescreamer (kupiony w 2007 roku na targach Musikmesse). I to w zasadzie wszystko. W jednym miejscu na płycie użyłem Whammy Digitecha – zakochałem się w tym efekcie po obejrzeniu koncertu Gilmoura z Popmejów. Oczywiście tego typu efektu nie można używać bez przerwy, to musi być oszczędnie wykorzystywany smaczek. Myślę, że zagości on na stałem w moim pedalboardzie, bo można dzięki niemu uzyskać niezwykle klimatyczne partie.
Co tam jeszcze kryje się w Twoim sprzętowym arsenale?
Samych gitar mam ponad 30. Między innymi kilka Fenderów, a wśród nich sygnaturę Erica Claptona czy Strata z 1976 r. ze stałym mostkiem. Jakieś dwa Ibanezy RG kupione od Piotra Luczyka z Kata… Teraz chodzi mi po głowie jeszcze Telecaster, bo jestem świeżo po przesłuchaniu płyty Smith-Kotzen.
Graliście wiele supportów przed światowymi gwiazdami. Jakie masz związane z tym wspomnienia, np. ze spotkania Whitesnake czy Santany?
Carlos Santana to absolutny, artystyczny top. Mam przed oczami ten koncert w Dolinie Charlotty w 2013 roku. Gramy ten swój secik i nagle na scenę wchodzi Carlos, kłania się i podaje mi rękę w środku mojej solówki. Potem szepcze do ucha: ‘Musiałem tu wejść, jak usłyszałem tę gitarę, grasz przepięknie. A po występie, Jan Chojnacki mówi jeszcze do publiczności: ‘Nie wiem jak państwu podobał się ten koncert, ale właśnie wracam zza kulis, gdzie siedzi Carlos Santana i prosi o bis, bo jest zachwycony.’(śmiech) Grałem na wielu koncertach, ale nie widziałem jeszcze przypadku, kiedy support zagrał bis. Po koncercie gadałem z menadżerem Santany, który powiedział, że pracuje z nim już od 10 lat, ale takiej sytuacji jeszcze nie widział. Spotkaliśmy się też z Carlosem w garderobie, gdzie usłyszeliśmy od niego sporo miłych słów i podpisał moją gitarę.
A Deep Purple?
Graliśmy przed nimi kilka razy i mam sporo wspomnień. Przykładowo, gramy sobie w najlepsze, odwracam głowę, a tam na wyciągnięcie ręki stoją Ian Paice, Don Airey i Steve Morse, rejestrując nasz występ telefonami. Wiesz, taka sytuacja, grasz solówkę, odwracasz się, a tam macha do ciebie Deep Purple! Nogi uginają się w kolanach momentalnie (śmiech). Potem Steve Morse mówi: ‘Super ci ten Engl brzmi’ i się śmieje. Oczywiście gadaliśmy wiele razy, spotykając się w garderobie. Masa pozytywnej energii.
Ritchie Blackmore?
Miałem okazję zagrać z Blackmorem w gałę. Wziął mnie do swojej drużyny, a do drugiej wysłał oddelegował skrzypka. Mecz skończył się karnymi (śmiech). A zaczęło się to tak, że pojechałem ze Stratem pod hotel w Katowicach, dzień przed koncertem. Spotkaliśmy wtedy Ritchiego w lobby i podczas luźnej rozmowy padła propozycja: ‘Gramy jutro w piłę?’ Odbyło się to na AWF w Katowicach
UFO?
To był 2007 rok, pierwszy nasz występ przed tak dużą publicznością. Zaprosił nas śp. Tomasz Dziubiński z Metal Mind Productions, który najwidoczniej wyczuł nasz potencjał. To co wyprawiał na tym koncercie Vinnie Moore przechodzi ludzkie pojęcie, klasyka klasyki, absolutny mistrz. Drugi koncert z nimi zagraliśmy 3 lata później. Początkowo ochrona bardzo ich pilnowała, nie pozwalając nikomu na kontakt, ale zjawił się Vinnie, który kazał im się stamtąd zabierać i zaprosił nas do siebie.
W zasadzie to grałeś z artystami, którzy tworzyli soundtrack twojego życia – oprócz wyżej wymienionych Thin Lizzy, Whitesnake, Saxon, Alcatrazz…
Jestem wdzięczny losowi za to, że miałem okazję spotkać ich wszystkich. Spędzanie czasu z idolami, dla takiego fana muzyki jak ja, to coś niesamowitego.
Czy nadal po tych wszystkich latach ćwiczysz na gitarze?
Szczerze mówiąc nigdy regularnie nie ćwiczyłem. Wszystko przychodziło mi naturalnie, choć zdaję sobie sprawę z własnych braków. Niektórzy twierdzą, że powinno się podchodzić do muzyki jak do pracy, w której szlifujesz swój kunszt przez minimum 8 godzin dziennie. Ja podchodzę do niej bardziej jako fan, dla którego ta muzyka jest czystą przyjemnością.
Oczywiście utrzymuję stały kontakt z gitarą. Mam takie małe urządzonko Micro BR BOSS-a, które zabieram nawet na wczasy i jeśli mam ochotę, mogę sobie chwilę pograć. Niemniej nie jest to siedzenie na sztywno z metronomem i ćwiczenie wprawek, a raczej luźna zabawa. Nawet materiał na płytę piszę spontanicznie i pod wpływem nagłego natchnienia.
Zauważyłem w ogóle, że najbardziej kreatywny jestem po chwili przerwy od gitary. Czuję wówczas tą pierwotną radość, zupełnie wtedy kiedy pierwszy raz miałem ją w rękach. To w takich sytuacjach mam świeży umysł i przychodzą najfajniejsze pomysły. Taka ciekawostka.
Czy masz jakieś rady dla młodszych czytelników, zaczynających swe kariery? Co taki weteran sceny jak Ty mógłby im przekazać?
Praca nad sobą oraz praca nad tym, aby efekty twoich działań dotarły do ludzi, to są rzeczy oczywiste. W moim odczuciu najważniejsza jest tu MIŁOŚĆ do tego co się robi. Potem WIARA, która będzie tarczą wobec osób próbujących narzucić ci swoje poglądy i sposób myślenia. Na trzecim miejscu POKORA, która nie pozwoli ci zbłądzić, kiedy zaczniesz osiągać sukcesy. Pokora buduje, a hołdowanie własnemu ego zrujnuje każdego, co w świecie artystycznym widzieliśmy już wielokrotnie.
Piotr Brzychcy opowiada o utworach z najnowszego krążka
RAT RACE
„To utwór niezwykle energetyczny, z przytupem można powiedzieć. Jest świetnym otwarciem tego albumu, a co ciekawe, powstał na samym końcu i nie wiedzieliśmy do końca, czy wejdzie na płytę. Te dźwięki to efekt spontanicznej potrzeby wyluzowania i niczym nie skrępowanej rockerki po nagraniu całego tego materiału, gdzie królują długie, złożone kompozycje. Ostatecznie numer tak wszystkim przypasował, że stał się oczywistym kandydatem na początek albumu.”
HUNGRY FOR REVENGE
„Revenge pojawił się za sprawą niespodziewanej inspiracji – obudziłem się nagle w środku nocy i usłyszałem w głowie riff. Byłem akurat pod Zakopanem, była burza, a niebo przecinały błyskawice. Mówię sobie ‘OK, trzeba wziąć gitarę do ręki i nagrać na dyktafonie, żeby nie zapomnieć.’ Minęło pół godziny i miałem cały utwór. Kiedy potem przeczytałem tekst o miłości, który Wojtek napisał do tego kawałka, zacząłem się sam do siebie śmiać – trafił idealnie w sedno!”
PRAYER OF THE UNBELIEVER (MOTHER MARY)
„Ten utwór był śpiewany przez Wojtka w wersji próbnej jako pierwszy. Kiedy układał sobie melodię, użył przypadkowo słów ‘Mother Mary’, które bardzo nam się spodobały i uprosiliśmy go, żeby je uwzględnił w końcowej wersji tekstu. Jest to dla mnie osobiście najważniejszy utwór na tej płycie. Czuję w nim coś, czego nie znajduję w swej wcześniejszej twórczości. Jest tam zarówno przestrzeń, poczucie wolności, jak i rockowy kop, okraszony progowymi klimatami.”
MADE OF STONE
„Pierwszy kawałek, który powstał na tę płytę, przez co zdążył mnie już zmęczyć – robiąc kolejne, zawsze na próbach graliśmy ‘Stone’. Ratunek przyszedł w postaci tekstu Wojtka i jego linii melodycznej, dzięki czemu całość zyskała świeżości i obecnie jest to jedna z moich ulubionych kompozycji. Tekst jest dość wymowny i porusza tę smutną prawdę, że niektórzy ludzie mają serca z kamienia.”
THE INVISIBLE ENEMY
„Niewidzialny wróg to utwór uważany przez ekipę pracującą nad płytą za #1. Główny riff pojawił się nagle w mojej głowie i całe szczęście, że zapisałem go sobie na telefon. Czas ponad 9 minut ze zmianą klimatu na orientalny w środku i masą nawiązań do muzyki, której słuchałem całe życie. Daliśmy tu sobie całkowitą wolność, pozwalając wyobraźni przejąć lejce i z ciekawością obserwowaliśmy jak nas prowadzi.”
DARK BROKEN SOULS
„To chyba najmniej ‘Krukowy’ klimat i po jakimś czasie grania go na próbach miałem już ochotę go wyrzucić z tracklisty. Wtedy Wojtek przesłał swoje partie wokalne, które są po prostu ‘zaj***ste’ i to odmieniło sytuację o 180 st. Teraz są momenty, kiedy ten refren siedzi mi w głowie i nie mogę się go pozbyć.”
TO THOSE IN POWER
„Kolejny duży, dwuczęściowy temat, ze złamaniem klimatu w połowie. Fanem tego kawałka jest Michał Kuczera – twierdzi, że jest jak walec, który miażdży wszystko. Przesłanie jest kierowane do tych wszystkich, którzy z racji obejmowanych stanowisk lub posiadanych pieniędzy mają pokusę kierowania naszym życiem i wpływania nań wedle własnego widzimisię. Pokazujemy im środkowy palec!”
BE THERE (IF YOU WANT TO)
„Zamykający płytę utwór to takie przewietrzenie pokoju po tych wszystkich gorących riffach, solówkach i klimacie tekstów. Czułem, że całość jest na tyle intensywna, że na wyjście potrzebuję czegoś bardziej lirycznego i spokojniejszego. Pomysł natychmiast podłapał Wojtek i tak zrodził się utwór, który nawiązuje do okładki – słuchając go, można zobaczyć w wyobraźni tego dzieciaka z okładki. Patrzmy na świat, jaki by nie był, tak jak dzieci – z ciekawością, otwartością i niewinnością.”
rozmawiał Krzysztof Inglik