John Scofield
Wywiady
2009-03-11
W jedną z listopadowych nocy zeszłego roku na jedyny koncert w Polsce przyjechał prosto z występu w Berlinie gigant gitary jazzowej i fusion, John Scofield. Korzystając z okazji, postanowiliśmy zadać mu kilka pytań przed koncertem.
Czy mógłbyś powiedzieć coś o swoich początkach, mentorach i inspiracjach, które miały wpływ na ukształtowanie się twojego stylu?
Trudno mi jest powiedzieć, co wykreowało mój styl... Zaczynałem jako bardzo młody chłopak w wieku jedenastu lat, gdy dostałem swoją pierwszą gitarę. Rozpoczynałem, jak każdy, od łatwej muzyki rockowej słuchanej z radia, próbując dobierać akordy do utworów, tak więc początkowo był to rock i folk. Gdy weźmiesz sto piosenek, które były na szczycie - począwszy od roku 1963, potem 1964 i 1965 - to zobaczysz, jakich piosenek słuchałem i ile ich przerobiłem. Słuchałem po prostu radia jak każdy dzieciak w tamtych czasach. Moi rodzice nie byli muzykalni, tak więc byłem zdany na samego siebie. Potem zwróciłem się w stronę bluesa - jako nastolatek kochałem bluesa zarówno wywodzącego się z muzyki folk, jak i tego, którego pochodną jest rock and roll. Szczególnie lubiłem B.B. Kinga, którego ciągle uważam za prawdziwego innowatora. Lubiłem także innych bluesmanów, zwłaszcza Alberta Kinga, Otisa Rusha, a także Claptona i Hendriksa. To był mój punkt wyjścia, ale dość szybko zająłem się jazzem.
Dlaczego?
Trudno mi powiedzieć, po prostu bardzo interesowałem się muzyką, a jazz jest dość blisko spokrewniony z bluesem, którego słuchałem. Progresję bluesową można usłyszeć również w jazzie, więc pomyślałem sobie, że to jest 12-taktowy blues, który jest mi znany, ale są tu jednak pewne zmiany w akordach oraz w harmonii. Poza tym kochałem brzmienie jazzu. Gdy jako nastolatek usłyszałem płyty Milesa Davisa, Charliego Parkera czy Coltrane’a - mimo że niewiele z nich wtedy rozumiałem - naprawdę spodobały mi się. Tak więc to oni byli moimi głównymi mentorami, ale słuchałem także gitarzystów jazzowych. Zacząłem od Django Reinhardta, słuchałem go z płyty "Djangology", którą ojciec kupił mi, kiedy byłem bardzo młody. Ta muzyka była niesamowita, lecz pod każdym względem zbyt trudna dla mnie. Na tym krążku znajdował się utwór "Beyond The Sea", który uwielbiałem. Poznałem go także w wersji śpiewanej - moja siostra miała płytę Bobby’ego Darina i tam był ten utwór. Jednak szybko zacząłem słuchać też innych gitarzystów jazzowych, jak Pat Martino, George Benson, a później Jim Hall. Bardzo lubiłem też McLaughlina, którego usłyszałem po raz pierwszy z zespołem Tony Williams Lifetime, a także na płycie "Bitches Brew" Milesa Davisa. Bardziej lubiłem swingowy jazz, funk i blues niż fusion. W sumie to jest to, co robię obecnie - dziś wieczorem zagramy bardzo bluesowy program.
Potem poszedłeś do szkoły Berklee. Czy to było dla ciebie ważne doświadczenie?
Tak, z pewnością, choć Berklee College of Music nie zrobi z każdego dobrego muzyka. Uważam, że "jazzu można się nauczyć, ale nie można go nauczyć kogoś" - bardzo lubię to zdanie, choć nie jest mojego autorstwa. Musisz wszystko zrobić sam. Mimo to pójście do Berklee było dla mnie świetnym posunięciem, ponieważ można tam było spotkać wielu wspaniałych muzyków, a dla początkującego artysty najważniejsze jest, aby otaczał się muzykami lepszymi od siebie. Tym właśnie było Berklee dla mnie - były tam dzieciaki i nauczyciele, którzy byli guru dla tych pierwszych.
Po szkole dostałeś pracę w zespole Gerry’ego Mulligana?
Gdy byłem w szkole w Berklee, uczył tam Gary Burton, jeden z najlepszych wibrafonistów jazzowych. Miałem wielkie szczęście, że go spotkałem, bo przez niego poznałem wielu innych ludzi, jak np. Steve’a Swallowa - basistę, z którym potem grałem. Tak więc mając 19-20 lat, uczyłem się od znakomitych muzyków jazzowych, co było dla mnie wspaniałym doświadczeniem. Mieszkałem wtedy w niewielkim apartamencie szkolnym z dwoma innymi muzykami - basistą i perkusistą. Mogliśmy więc grywać, a ponieważ perkusista miał tam wibrafon, Gary mógł przychodzić do nas każdego dnia, by z nami pograć. Dzięki niemu dowiedziałem się bardzo wiele o jazzie. Pewnego razu przyjechał do Bostonu sławny saksofonista Gerry Mulligan, który szukał gitarzysty do zespołu. Tak więc dołączyłem do jego grupy, z którą grałem aż sześć koncertów pod rząd. Była to moja pierwsza poważniejsza praca, ponieważ nagraliśmy płytę dla wytwórni CTI. Potem przeniosłem się do Nowego Jorku, gdzie zacząłem pracować w zespole Billy’ego Cobhama i George’a Duke’a, cały czas byłem w trasie, spotkałem Milesa Davisa i zacząłem z nim grać oraz tworzyć własne projekty.
Pierwszy raz usłyszałem cię w 1983 roku w Warszawie, gdy przyjechałeś z zespołem Davisa. Był to koncert z trzema bisami, a na koniec Davis uchylił kapelusza...
Tak, pamiętam, Davis nigdy nie bisował, a po raz pierwszy zdarzyło mu się to właśnie wtedy w Warszawie. Uchylenia kapelusza nie pamiętam, ale wiem, że polska publiczność była wspaniała. To był bardzo specjalny okres w Polsce, Solidarność...
W tamtych czasach wielkie gwiazdy nieczęsto do nas przyjeżdżały...
Tak, dokładnie, a on był nawet chyba większą gwiazdą w Polsce niż gdziekolwiek indziej na świecie (śmiech). To był naprawdę wspaniały wieczór.
Czego się nauczyłeś, grając w zespole Milesa Davisa? Może jego oszczędności w grze? Czytałem kiedyś opinię, że Davis nie był wcale tak dobrym trębaczem, jak się powszechnie uważa...
Był naprawdę dobrym trębaczem, a przecież każdy ma ograniczenia, każdy może się pomylić i zagrać coś nie tak. Uważam, że Miles był nawet więcej niż dobrym trębaczem. Wirtuozeria nie jest dla mnie czymś ekscytującym. Bardziej liczy się styl, treść oraz przesłanie, a to były elementy obecne w muzyce Milesa. On był wielkim muzykiem, można powiedzieć, że był organizatorem muzyki, a nie tylko zwykłym wymiataczem na trąbce. Tak uważam i myślę, że jest on bardzo ważną osobą w historii jazzu. Kiedy grasz solo złożone z masy dźwięków, być może jest to efektowne, ale często nie ma to nic wspólnego z muzyką. Współpracując z naprawdę wielkimi muzykami jazzowymi, odkryłem, że coś ciekawego dzieje się dopiero wtedy, gdy wszyscy grają razem. Wtedy muzyka zaczyna żyć i nabierać energii, a to znacznie więcej niż gdy jeden koleś zaczyna sam grać masę nut. Ludzie zaczynają słuchać się wzajemnie, powstaje pewien puls, groove, który się utrzymuje i nadaje muzyce życia. Dla mnie to jest najbardziej ekscytujący aspekt jej uprawiania.
Współpracowałeś z Larrym Coryellem, pamiętam, że graliście koncert na Jazz Fair w Poznaniu w latach 90. Słyszałem, że nie robiliście zbyt wielu prób przed tym koncertem.
Tak, pamiętam, to był jedyny przypadek, kiedy grałem z nim w duecie. Jedyna nasza próba odbyła się w pokoju hotelowym w dniu koncertu. Larry zadzwonił do mnie w ostatniej chwili i zapytał, czy nie zagrałbym z nim koncertu w Polsce. Larry jest wspaniałym człowiekiem, a także jednym z ojców stylu jazz-rock. Był on jednym z pierwszych gitarzystów, których muzyki słuchałem. W latach 60. nagrał płytę z Garym Burtonem zatytułowaną "Duster", z której skopiowałem wiele rzeczy.
Nagrałeś z Coryellem oraz Beckiem świetną płytę na trzy gitary akustyczne "Tributaries". Jej nakład jest już wyczerpany?
Tak, wiem, niestety trudno ją dostać. Żałuję, tym bardziej że bardzo miło wspominam okres, w którym z nimi współpracowałem. Joe też był wspaniałym człowiekiem i świetnym gitarzystą, niestety zmarł niedawno na raka. To jedna z wcześniejszych płyt, na których grałem - pochodzi z końca lat 70. Larry był jednym z pierwszych, którzy docenili moją grę, i zaprosił do współpracy, co było wtedy dla mnie dużą szansą.
Czy wrócisz do grania z triem akustycznym?
Wiesz, ja nawet nie mam teraz gitary akustycznej i w tej chwili czuję się bardziej gitarzystą elektrycznym. Lubię grać z perkusją i czuć sustain gitary elektrycznej. Możliwe, że kiedyś wrócę do gitary akustycznej.
Nagrałeś również płytę z Patem Methenym. Słychać na niej bardzo wyraźnie różnicę w waszych stylistykach...
To płyta o dość dziwnym tytule "I Can See Your House From Here" - chodzi o to, że muzycznie mieszkamy w różnych domach, ale każdy z nas może dostrzec dom drugiej strony. Jest na niej utwór "You Speak My Language" - blues mojego autorstwa, a także tytuł bootlega z koncertu. Myślę, że Pat mówi moim językiem, jest to w końcu język jazzu.
Osobie, która słucha cię po raz pierwszy, dość trudno uniknąć wrażenia, że grasz strasznie dużo dysonansów, septym, sekund, trytonów...
Dla mnie nie brzmią one tak bardzo dysonansowo, ponieważ rozpracowałem je w kontekście harmonicznym. Czasem zdarza się, że gram nawet poza tonacją... Oczywiście staram się wydobywać właściwe dźwięki (śmiech). Ale dlaczego stosuję dysonanse? Zapewne wynika to z tego, że słuchałem dużo nowoczesnego jazzu, zwłaszcza tego z lat 60. inspirowanego mocno free-jazzem. Wtedy grało się dużo dysonansów, dlatego ja również je stosuję.
Czy jeśli przesuwasz lewą rękę na gryfie o jedną pozycję w górę, to zawsze jesteś pewien tego, co uzyskasz, czy raczej jest to eksperyment?
Czasem eksperymentuję, ale zajmuję się tym dość długo, więc na ogół wiem, jaki efekt uzyskam. Ale prawie zawsze jest to coś więcej niż tylko przesunięcie diagramu pentatonicznego pół tonu w górę, często są to chromatyczne pomysły na przesunięcia dźwięków z diagramów skalowych, które prowadzą do interesujących rezultatów. To coś więcej niż proste przesunięcie pół tonu w górę. Ale nie jestem w stanie tego zademonstrować... Ludzie często proszą, abym pokazał, jak gram poza tonacją, a ja nie wiem, jak to zrobić (śmiech).
Jakich skal używasz do akordów dominantowych, że brzmi to w tak niecodzienny sposób?
Masz na myśli sytuację progresji, czy myślisz o zagrywce typu vamp?
Na przykład kiedy grasz pod jeden akord przez kilka taktów...
Można tu użyć wielu różnych skal, czasami nie są to skale, a chromatyzmy i inne rodzaje tonalności. Można na przykład użyć skali zmniejszonej albo bluesowej ze zmniejszoną kwintą lub w inny sposób schromatyzowanej, alterowanej...
Czy mógłbyś coś zagrać, na przykład jakieś zagrywki pod akord dominantowy?
Zazwyczaj gram z podkładem rytmicznym z innymi muzykami, ale w porządku, spróbuję.
Czy to było pod akord E7+9?
Po prostu pod E7 (śmiech).
W solówkach używasz septym wielkich i sekund, łącząc je niekiedy z podciągnięciami, co potęguje jeszcze wrażenie dysonansowości. Jak to robisz?
Naprawdę? Nie wiem, nie potrafię tego zrobić na życzenie (śmiech).
W takim razie pokaż, w jaki sposób akompaniujesz akordami...
Dobrze, zagram akompaniament do "I Got Rhythm". To, co zagrałem, mogłoby być zbyt bogate jako akompaniament, jeśli np. gram z dęciakiem, staram się zagrać tyle, żeby po prostu zabrzmiało to dobrze.
Jakie rady mógłbyś dać naszym Czytelnikom, często młodym gitarzystom. Co robić, aby dojść do doskonałości?
Dojście do doskonałości nigdy nie będzie miało miejsca, bo nikt nie jest w stanie być doskonałym (śmiech). Myślę, że każdy powinien zdać sobie sprawę z tego, co chce robić, i skupić się na tym. Kiedy byłem młody, bardzo chciałem grać bluesa, więc słuchałem ludzi, którzy go grali, i kopiowałem ich zagrywki. Mimo to wiedziałem, że muszę to robić na swój własny sposób. Ale to jest właśnie świetna sprawa w bluesie i jazzie, że każdy powinien mieć swoje własne brzmienie i pozostać sobą. Musisz skupić swoją uwagę na tym, jak to zrobić. Ja po prostu chciałem występować na scenie, tak więc słuchałem muzyków, którzy są lepsi ode mnie, próbowałem podpatrzyć ich riffy i frazy, aby móc występować razem z nimi i w końcu stać się jazzmanem. Na początku miałem
bardzo ograniczony słownik, bo trzeba pamiętać, że uczysz się języka - znowu powraca tu "You Speak My Language" (śmiech) - ale nawet jeśli opanowałeś jedynie kilka fraz, już stajesz się członkiem zespołu.
bardzo ograniczony słownik, bo trzeba pamiętać, że uczysz się języka - znowu powraca tu "You Speak My Language" (śmiech) - ale nawet jeśli opanowałeś jedynie kilka fraz, już stajesz się członkiem zespołu.
Czy kopiowanie całych solówek innych gitarzystów ma sens?
Nie sądzę, przynajmniej w moim przypadku, choć dla innych muzyków być może ma to sens. Ja po prostu zapożyczałem od innych te frazy, które mi się podobały. Po co miałbym uczyć się całej solówki, tej całej masy nut? Spisywałem tylko te fragmenty, które wydawały mi się interesujące. Właśnie w ten sposób wiele nauczyłem się od innych.
W wywiadzie do naszego magazynu nie można obejść się bez pytania o sprzęt. Cały czas grasz na gitarze Ibanez? Jakich używasz
strun? Jakiego wzmacniacza?
strun? Jakiego wzmacniacza?
Od wielu lat gram na tym samym starym Ibanezie, a obecnie, gdy zajmuję się bluesem, używam dużo cieńszych strun marki d’Addario (.011-.050"). Konkretnie są to struny o grubościach: .011", .015", .019", .030", .040", .050". Dzięki nim mogę wykonywać duże podciągnięcia (Scofield demonstruje podciągnięcie o tercję wielką). Co do wzmacniacza to używam modelu AC30 firmy Vox.
Grasz również palcami?
Tak, chowam wtedy kostkę w dłoni w ten sposób (fot. 1 i 2). To bardzo gruba kostka Dunlopa o grubości 2mm, chyba najgrubsza z oferty tej firmy.
Na twojej ostatniej płycie "This Meets That" znalazły się utwory "Satisfaction" i "House Of The Rising Sun". Czy to ukłon w stronę muzyki rockowej?
Coś w tym rodzaju... Wydaje mi się, że te utwory - bardziej niż wiele innych - brzmią dobrze w jazzowej stylistyce, właśnie w taki sposób, w jaki my to zrobiliśmy. Jest wiele kompozycji, które możesz zmienić i przearanżować w dowolny sposób, zazwyczaj myśli się jednak o tym, żeby stworzyć jak najlepszy podkład dla własnej solówki. Sposób, w jaki ja przearanżowałem te utwory, miał stworzyć warunki, abym mógł zagrać w nich coś swojego. Możesz to zrobić z każdym utworem, zwłaszcza rockowym. To były kawałki, których słuchałem w młodości, zresztą każdy dzieciak je teraz gra, ale w tamtych czasach były one hitami radiowymi. Uważam, że są one częścią literatury gitarowej.
W marcu ma się ukazać twoja najnowsza płyta. Czy możesz powiedzieć o niej parę słów?
Jest zupełnie inna niż poprzednie. Nagrałem ją z zespołem Piety Street Band, który zagra dziś wieczorem. Moim pierwotnym zamiarem było nagranie płyty bluesowej, ponieważ, jak wiesz, zaczynałem od tego gatunku. Ale pomyślałem sobie, że jest już bardzo wiele płyt bluesowych, które powtarzają w kółko schemat 12-taktowego bluesa. Nie chciałem, aby powstał jeszcze jeden taki krążek w stylu B.B. Kinga i jemu podobnych, więc postanowiłem nagrać coś innego. Zawsze byłem fanem muzyki gospel w stylu Mahalii Jackson czy starych zespołów z lat 40. i 50. Lubiłem muzykę soul i gdy myślałem o zrobieniu czegoś w tym stylu, zdałem sobie też sprawę, że muzyka gospel jest bliźniaczo spokrewniona z soulem, a wielcy śpiewacy soulowi wywodzą się z gospel. Zacząłem więc słuchać płyt z muzyką tego gatunku i wiele się o niej dowiedziałem. Następnie nagrałem płytę w Nowym Orleanie z kilkoma muzykami, którzy są ekspertami w dziedzinie starego brzmienia rhythmandbluesowego. Są oni tutaj ze mną i będą grali dziś wieczorem, między innymi John Cleary, pianista i wokalista, bo wszystkie utwory są śpiewane. To zupełnie coś innego niż robiłem do tej pory - to w ogóle nie jest płyta jazzowa.
Czy dzisiejszy koncert będzie promował ten album, czy też wrócisz do swoich wcześniejszych utworów?
Nie, nie jest to koncert promocyjny tego albumu, zresztą ten krążek jeszcze się nie ukazał. Po prostu zagramy muzykę z tego albumu. W lipcu powrócimy z promocją albumu i mam nadzieję, że zawitamy także do Warszawy.
A może zagrasz w Warszawie w listopadzie na festiwalu Guitar City 2009?
Bardzo chętnie, ponieważ lubię grać w Warszawie, ale nie wiem jeszcze, co będę robił w listopadzie.
Rozmawiał Robert Lewandowski