Geniusz, wizjoner, przez wielu uważany za najważniejszego gitarzystę jaki kiedykolwiek stąpał po tej planecie. Ze względu na zbliżającą się 50 rocznicę jego śmierci, Gitarzysta celebruje życie i sztukę człowieka, który wynalazł na nowo gitarę elektryczną, budując fundament wszystkiego tego co robimy dziś….
W pewnym sensie jest tak, jakby przed nim gitara elektryczna w nowoczesnym znaczeniu tego słowa nie istniała. Oczywiście miał swoich idoli, takich jak Muddy Waters czy Albert King, ale to właśnie Jimi Hendrix całkowicie zrewolucjonizował ten instrument jak nikt przed nim, a wpływ jego ówczesnych eksperymentów odczuwamy po dziś dzień. Jest to tym bardziej niezwykłe, że od wydania jego pierwszej płyty „Are You Experienced” w roku 1967 do śmierci w roku 1970 upłynęły zaledwie… 3 lata!
W tym krótkim czasie, z instrumentu akompaniującego lub sporadycznie podbijającego linię melodyczną, Jimi przemienił gitarę w główną gwiazdę każdego koncertu, eksplodującą dźwiękami zdobionymi nowymi efektami jakich świat jeszcze nie słyszał. Dość powiedzieć, że na jego pierwszych koncertach słuchacze nie wiedzieli zupełnie o co chodzi, patrząc się na artystę jak na kosmitę. Dziś to dla nas normalka, ale to właśnie Hendrix przełamał wówczas tabu.
Fot. Donald Silverstein
Urodził się 27 listopada 1942 roku jako Johnny Allen Hendrix – imiona zmieniono na James Marshall kiedy chłopiec miał 4 lata. Już w szkole podstawowej pewien pracownik socjalny zauważył, że nosi po korytarzu miotłę, trzymając ją jak gitarę – natychmiast zgłosił wniosek, aby dla prawidłowego wzrostu i rozwoju zainteresowań kupić chłopakowi prawdziwą gitarę, ale te starania zakończyły się fiaskiem.
Dopiero kilka lat później Jimi znalazł stare ukulele z jedną struną, na którym zaczął się uczyć ze słuchu ulubionych kawałków Elvisa Presleya. W końcu za całe 5 dolarów zdobył swoją pierwszą gitarę akustyczną, a po niej pierwszego elektryka – białe Supro Ozark. To na tej gitarze zaczął kształtować swój własny styl, mozolnie ucząc się bluesowych zagrywek pionierów Howlin’ Wolfa i Roberta Johnsona. „Przyjdzie czas, że będziesz chciał przestać grać na gitarze.” – powiedział kiedyś – „Znienawidzisz gitarę. Ale jeśli się nie poddasz, zostaniesz nagrodzony.”
Kiedy miał 19 lat, wplątał się w kilka kradzieży samochodów, a kiedy dopadła go twarda ręka sprawiedliwości, dostał wybór: więzienie lub armia. Wybrał to drugie, ale 101 dywizja Airborne nie była właściwym miejscem dla introwertycznego, artystycznego dziwaka i już w ciągu roku sierżant poskarżył się przełożonym, że nie wykazuje on żadnego zainteresowania wojskiem i, że „szeregowy Hendrix nigdy nie sprosta standardom jakich wymaga się od żołnierza.” Sfrustrowany dowódca plutonu dodał także, że „dla armii będzie znacznie lepiej, jeśli pozbędą się go tak szybko, jak to tylko możliwe.”
Wydalony ze służby od razu powołał do życia zespół The King Kasuals w mieście Clarksville, w Tennessee, gdzie u boku miał basistę Billy’ego Coxa (także zwolnionego z wojska) i w dość szybkim czasie wyrobił sobie nazwisko jako muzyk sesyjny, grający z artystami takimi jak Sam Cooke, Ike & Tina Turner czy Wilson Pickett. W roku 1964 stawił się na przesłuchanie do The Isley Brothers, ale szybko zmienił szyldy, dołączając do zespołu Little Richarda, The Upsetters. Jakkolwiek wszystko co zrobił dotychczas wyrobiło mu dość solidną renomę, to prawdziwy przełom miał nadejść 24 września 1966 roku, kiedy to Jimi wybrał się do Londynu na sesję z Chasem Chandlerem, eks basistą brytyjskiej grupy The Animals.
W ciągu kilku dni w UK Hendrix podpisał kontrakt z Chandlerem i Michaelem Jeffreyem (eks menadżerem Animalsów), a także skumplował się z basistą Noelem Reddingiem i bębniarzem Mitchem Mitchellem. Wkrótce ogłoszono światu powstanie nowego zespołu: The Jimi Hendrix Experience.
Już 1 października, zaledwie tydzień po przybyciu do Anglii, Jimi zjawił się w klubie Regent Street Polytechnic, gdzie zagrał z grupą Cream, prowadzoną przez młodego, brytyjskiego gitarzystę – Erika Claptona. Jak wspomina Eric: „Hendrix potrafił zagrać w każdym stylu o jakim tylko można pomyśleć, ale nie popisywał się. To znaczy, zrobił kilka tych swoich trików, jak granie zębami, czy z gitarą za plecami, ale zupełnie spontanicznie, a nie żeby zwrócić na siebie uwagę. I to by było na tyle… Zszedł ze sceny, a moje życie odtąd już nigdy nie było takie samo.” Chandler opowiadał, że po tym koncercie Clapton krzyczał do niego: „Nie mówiłeś mi, że koleś jest aż tak dobry!”
Zespół Experience zmarnował nieco czasu, a w ostatnim miesiącu roku 1966 światło dzienne ujrzał singiel „Hej Joe” wspinając się błyskawicznie na miejsce #6 listy UK Top 10. Kilka miesięcy później, grupa wydała kolejny singiel – „Purple Haze” – i zdarzyło się coś, co przeszło do historii. 31 marca 1967 roku, podczas koncertu w londyńskiej Astorii, Jimi podpalił gitarę na oczach oniemiałej publiczności, parząc sobie przy tym ręce. „Moment, w którym spaliłem moją gitarę był jak złożenie ofiary.” – zauważył później Hendrix – „Ofiary składa się z rzeczy, które się kocha. Ja kocham swoją gitarę”.
W maju roku 1967, nakładem Track Records ukazuje się w UK pierwszy longplay, zatytułowany „Are You Experienced”, wyprodukowany przez Chandlera i Eddiego Kramera. Płyta okazała się punktem zwrotnym nie tylko w sferze muzyki gitarowej, ale muzyki popularnej w skali świata. Zmasowany, dźwiękowy atak „Manic Depression”, „Fire” i „Foxey Lady” był głośniejszy i mocniejszy niż cokolwiek, co ludzie dotąd słyszeli. W świat poszły przesterowane wzmacniacze i efekty gitarowe, w tym brudny fuzz, który zainspirował później pionierów heavy metalu. „Jimi był wściekły, bo nie pozwoliłem mu grać tak głośno jak chciał” – wspomina Chandler – „Grał na twin-stacku Marshalla i w studio było tak głośno, że ledwo można było wytrzymać”. W tamtych czasach tak się nie robiło, ale dzięki Hendrixowi, wkrótce miało się to zmienić.
W kolejnych utworach tego albumu, takich jak „Third Stone From The Sun” czy „I Don’t Live Today” (notabene utworze, w którym Jimi poszukuje głębszej, duchowej prawdy), znajdujemy pionierskie zalążki późniejszych stylów space-rocka i stoner-rocka, jak również innych form eksperymentalnej muzyki gitarowej. Z kolei w „May This Be Love” i „The Wind Cries Mary” Jimi powraca do swoich doświadczeń z akompaniowaniem muzykom R’n’B, stosując proste acz skuteczne przewroty i tryle, przeplatając partie podkładowe z liniami melodycznymi, co stało się jednym z jego znaków rozpoznawczych.
„Bluesa łatwo zagrać, ale trudno poczuć” – powiedział kiedyś. Ale prawdopodobnie najważniejszym elementem jego stylu, który przyciągnął rzesze naśladowców, były niesamowicie emocjonalne, improwizowane solówki. Krzyczące solo w ‘Purple Haze’, zagrane na Stracie przepuszczonym przez efekty Fuzz Face i Octavia, przesycone alikwotami, zaciągające niczym sitar, powoduje gęsią skórkę nawet dziś. „Manic Depression” z kolei może być uważane za jeden z najwcześniejszych przykładów shredu ze swoimi szybkimi pentatonicznymi motywami wykraczającymi poza bluesowe frazowanie, a granymi na mocno przesterowanej gitarze - „Manic depression is searching my soul” (cytując tekst utworu).
„Muzyka nie kłamie” – mówi Jimi – „Jeśli cokolwiek miałoby się zmienić na tym świecie, można tego dokonać jedynie poprzez muzykę.” Innym razem deklarował, że „być może muzyka wpłynie w dusze słuchaczy i obudzi coś w ich umysłach… ponieważ tak wielu ludzi nadal śpi.”
Wynalezienie pedału wah-wah w roku 1966 spowodowało, że Hendrix – wraz ze swoim nowym kolegą Erikiem Claptonem – byli pierwszymi gitarzystami, którzy włączyli ten efekt do swojego arsenału. W połączeniu z innymi nowinkami, skutkowało to niezwykle ambitnym i kolorowym jak na tamte czasy nagraniem. Trzeba sobie naprawdę uświadomić – zanim zrobił to Jimi, takich dźwięków się nie grało, nie stosowało i nie słuchało. W pewnym sensie to on otworzył dla nas te drzwi.
Jeff Beck, który wtedy wyrabiał sobie nazwisko grając w The Yardbirds, przyznał: „Kiedy zobaczyłem Hendrixa, od razu wiedziałem, że będziemy mieli kłopoty. Przez ‘my’ rozumiem mnie i Erika Claptona. Jimmy Page nie był wówczas jeszcze w zasięgu wzroku. Zobaczyłem Jimiego na jednym z pierwszych koncertów w Anglii i wrażenie było piorunujące. Nie tylko grał świetnie, nie tylko miał genialne piosenki, ale jeszcze robił te wszystkie sztuczki showmana, którymi wbijał gwóźdź do naszej trumny. Miałem wtedy to samo nastawienie wobec świata co on – ‘Zabiję cię’ – ale on robił to z nieporównywalną gracją i w pięknie opakowany sposób.”
Drugi album grupy ‘Experience’ – „Axis: Bold As Love” – przybył na świat w grudniu 1967 roku i przyćmił swego poprzednika zarówno głębszą kreatywnością, mocniejszą ambicją jak i lepszą produkcją. Otwierający płytę track „EXP” z tymi przemiatanymi z lewa na prawo sprzężeniami był hołdem Hendrixa dla przestrzeni kosmicznej, a kolejne kawałki „Spanish Castle Magic” i „If 6 Was 9” uderzały głośniej i mocniej niż te na debiucie. Dla jego rywali i obserwatorów płyta była spoiwem, które utwardziło jego reputację gitarowego boga.
Słychać było wyraźnie, że muzyk jest w swej szczytowej formie, w utworach takich jak „Little Wing”, „Bold As Love” i „Castles Made Of Sand” rozwijając jeszcze dalej elementy akordowe, solowe i dekoracyjne, które już poprzednio wzbudziły powszechny podziw. W improwizacjach pojawił się zmysł opanowania, dyscypliny i kontroli, a w warstwie wokalnej i tekstowej, weszła nowa poetyka – Artysta (przez duże „A”) jakiego znamy z legend, właśnie się uformował, w każdym ze swych aspektów. W Londynie był tylko rok, a pomimo to, był to czas spędzony niezwykle intensywnie i owocnie wykorzystany na kreatywną ewolucję.
Finalny album studyjny ‘Experience’ – „Electric Ladyland” – ukazał się w październiku 1968 roku. Już wcześniej widoczne były już rysy i pęknięcia w relacjach Hendrixa z jego kolegami z zespołu oraz menadżerem. Sesje nagraniowe rozpoczęły się w londyńskim ‘Olympic Studio’, ale potem przeniesiono je do nowojorskiego ‘Record Plant Studio’.
Mniej więcej w tym czasie 14-letni chłopak z Niemiec – Uli Jon Roth – zobaczył na własne oczy zespół ‘Experience’ i poczuł na własnej skórze moc, jaką może mieć na scenie gitarzysta solowy. Roth, który sam wybrał się w latach 70. na poszukiwanie sławy wraz z zespołem Scorpions, wspomina: „Hendrixa po raz pierwszy zobaczyłem parę lat wcześniej w TV. Grał ‘Hey Joe’ i miało to na mnie ogromny wpływ. Zdobyłem płytę ‘Are You Experienced’ i pamiętam dokładnie, jak siedziałem sam w ciemnym pokoju, odtwarzając w kółko ‘Third Stone From The Sun’, a w mojej głowie widziałem rozmaite obrazy. To była muzyka z innego świata. Ale to co mnie kompletnie powaliło, to występ Jimiego w Hamburgu, w styczniu 1969 roku. To była ostatnia trasa z tym składem, a on był w szczytowej formie. Brzmienie gitary było niewiarygodne, bogate i mocne. Miał niewiarygodną charyzmę – niemal widziałem to światło wokół jego ciała. Tym koncertem mnie kupił na całe życie. Do dziś przechowuję bilet.”
Do czasu, kiedy przybył na letni festiwal Woodstock, gdzie jego słynny set przesunięty został z niedzieli na poniedziałkowy poranek, Hendrix był już jednym z najlepiej opłacanych muzyków w rocku. Noel Redding został zastąpiony przez Billy’ego Coxa, a zespół wzbogacił się o gitarzystę rytmicznego i dwóch szpeców grających na kongach. Kiedy zostali przedstawieni publiczności jako ‘The Jimi Hendrix Experience’, lider sprostował: „Zdecydowaliśmy się to zmienić i nazwać się ‘Gypsy Sun and Rainbows’. Mówiąc w skrócie, nie jesteśmy niczym innym jak bandą cyganów.” (ang. Band of Gypsys). To właśnie na Woodstock, nie śpiącym już od trzech dni, Hendrix wykonał swoją słynną, improwizowaną przeróbkę hymnu USA, co tylko dołożyło się do jego legendy. Koncertowy album The Band Of Gypsys nagrany został 1 stycznia 1970 roku, a w zespole u boku Jimiego byli Billy Cox na basie i Buddy Miles na bębnach. Jeśli chodzi o materiał, to była bardziej bluesowa (niż eksperymentalna) strona Hendrixa.
Pomimo tego, w ponad 12-minutowym „Machine Gun” stworzył faktury dźwiękowe jakich dotychczas świat nie słyszał (wystarczy wspomnieć symulowane gitarą serie z tytułowego karabinu maszynowego w intro, czy spadające bomby w środkowej części utworu). Do dziś jest to jedna z najlepszych, najbardziej wzruszających, najpiękniej zagranych, rozdzierających serce dźwiękami improwizacji blues-rockowych. Kropka. Zespół zaczął pracować nad czwartym albumem – „The Cry Of Love” – którego nie było im dane skończyć. Hendrix nagle trafił do szpitala St Mary Abbot’s w Kensington, w Wielkiej Brytanii. 18 września 1970 roku, o godzinie 12:45, stwierdzono jego zgon z powodu uduszenia się…
„Kiedy zmarł Jimi, byłem wściekły” – wspomina Clapton podczas emocjonalnego wywiadu po tym wydarzeniu, opłakując kogoś, kto był bardziej przyjacielem niż ywalem – „Byłem nieprawdopodobnie wściekły. Poczułem się po prostu… opuszczony. A potem co chwila spotykałem kogoś, kto machał mi nim przed oczami i przypominał. ‘Słyszałeś to? Słyszałeś tamto?’ Albo dzieciaki przechwalające się: ‘Zobacz, potrafię to wszystko zagrać’. Zostawcie to w spokoju. To wszystko już zostało zrobione.”
A jednak dziedzictwo Jamesa Marshalla Hendrixa nadal rezonowało przez te wszystkie dekady – lata 70., 80., 90., .00, aż po dziś dzień – objawiając się w dźwiękach niezliczonych muzyków takich jak Stevie Ray Vaughan, Eddie Hazel, Prince, Slash, John Frusciante, Jean Paul Bourelly, Josh Smith, Matt Schofield, Eric Gales… Listę nazwisk można by wymieniać bez końca.
Obecnie, w obliczu okrągłej 50 rocznicy śmierci tego wybitnego artysty, oddajemy hołd innowatorowi, który wynalazł niejako gitarę na nowo i wytyczył kierunki jej rozwoju dla kolejnych pokoleń. Jak mówi nam laureat nagród Grammy, wirtuoz Joe Satriani: „Jimi był nieprawdopodobnie skomplikowanym gitarzystą, a jednocześnie nigdy nie brzmiał tak, jakby cały czas ćwiczył… A wiemy, że grał bez przerwy. Billy Cox opowiadał, że nie rozstawał się wręcz z gitarą. Jego gra brzmiała tak naturalnie, jakby te złożone frazy dopiero co wpadły mu do głowy. Dlatego także normalni ludzie, a nie wyłącznie maniacy gitary, kochają jego muzykę. Jasne, że dziś można wiele rzeczy zrobić szybciej, bardziej precyzyjnie, ale to nie znaczy, że efekt końcowy będzie lepszy. To co osiągnął Jimi przypomina mi, do czego powinienem sam dążyć.”
Współczesny hero bluesowy Eric Gales dodaje: „Jimi był mega innowacyjny, człowieku. Robił wtedy coś, czego nikt inny nie robił. Pewnie dla niego były to naturalne rzeczy, ale dla nas wszystkich było to rewolucyjne. Jest wielką inspiracją dla muzyków po dziś dzień – jego brzmienie, jego piosenki, jego zagrywki, wszystko jest wspaniałe. To jest coś czego się od niego nauczyłem – żeby zawsze starać się łamać zasady.”
Wśród muzyków nowej generacji jest mnóstwo takich, którzy czerpią inspirację z muzyki artysty, który odszedł dekady przed ich własnymi narodzinami. Od piosenkarza Jamesa Bay, artystki R’n’B Melanie Faye czy australijskiej basistki Tal Wilkenfeld, poprzez brazylijskiego wirtuoza Mateusa Asato i niemieckiego shreddera fusion Manuela Gardnera Fernandesa, po Mdou Moctara, 34-letniego piosenkarza-gitarzystę urodzonego w Nigrze, a okrzykniętego ‘Hendrixem Sahary’. „Nie słyszałem muzyki Jimiego Hendrixa, ani nie miałem pojęcia kto to jest, aż do roku 2012” – mówi nam Mdou – „Teraz dostrzegam w jego dźwiękach elementy obecne w stylu gitarowym ‘Tuareg’. Mój basista przywiózł do Nigru płytę ‘Band Of Gypsys’, której słuchaliśmy głośno w samochodzie, jeżdżąc po Niamey. Muzyka wydawała mi się dziwnie znajoma. Jak mnie poinformowano, Jimi inspirował się folklorem afrykańskim.”
W wywiadach i notatkach, opublikowanych po jego śmierci, Jimi Hendrix ważył swój własny dorobek i zastanawiał nad śmiertelnością. Te zapisy to niezwykle cenna lupa, poprzez którą wejrzeć możemy w umysł ikony. „Nie jestem pewien czy dożyję 28 lat” – stwierdził proroczo – „niemniej tak wiele pięknych rzeczy przydarzyło mi się przez ostatnie 3 lata. Świat nie jest mi już nic winien.” Być może z największym smutkiem oświadczył, że żałoba dotyczy tylko żyjących („martwi nie płaczą”), a smutek powinien być zachowany „dla dzieci, które przychodzą na ten okrutny świat”, by potem zdradzić nam co chciałby sam osiągnąć na końcu swej podróży: „Kiedy umrę… będę miał jam session. I znając mnie, pewnie urżnę się na własnym pogrzebie. I każę im grać wszystko to, co muzycznie zrobiłem w życiu – i wszystko, co najbardziej lubiłem grać . Muzyka będzie grana głośno i będzie to nasza muzyka… postaram się ściągnąć Milesa Davisa, jeśli zechce dołączyć. Dla czegoś takiego nawet warto umrzeć – tylko dla takiego pogrzebu.” „To zabawne, jak większość ludzi kocha zmarłych.” – konkludował – „Musisz umrzeć, zanim uznają, że jesteś coś wart… Kiedy ja umrę, po prostu słuchajcie dalej moich płyt.”