Kanadyjczyk z krwi i kości, songwriter, wokalista i gitarzysta nie podążający za aktualnymi modami, dla którego najważniejszą cechą muzyki jest szczerość – Joey Landreth opowiada nam o swojej miłości do sygnału stereo, wyższości grubych strun i kolekcji płyt, która ukształtowała go jako muzyka…
W ciągu trzech lat od naszego ostatniego spotkania, Joey wydał swój debiutancki solowy album „Whiskey” oraz jego następcę „Hindsight”, po wydaniu którego odbyła się intensywna trasa koncertowa, nie wspominając o pobocznym projekcie The Bros Landreth, założonym w rodzinnym Winnipeg z bratem i wydanej w 2019 płycie „’87”.
Na ostatniej płycie – „Hindsight” – połączył siły z producentem i multiinstrumentalistą Romanem Clarkiem, ale i jego brat Dave wrzucił tam od siebie parę pomysłów. Tym co przyciąga uwagę od pierwszych dźwięków tego krążka jest głęboki growl przestrojonej w dół gitary. „Moja główna gitara, goldtop, nastrojona jest do otwartego ‘C’ – mówi nam Joey – „Wprawdzie nie jest to tak nisko jak barytonowe ‘B’, ale i tak potrzebuję do tego stroju ‘CGCEGC’ grubych strun. Używam setu 19-68. Początkowo grałem na czternastkach, ale jednak potrzebowałem czegoś grubszego. Zawsze lubiłem grube struny i nawet w standardowym stroju używam przynajmniej 13-tek.” OK, po tym wyznaniu pytanie o struny mieliśmy już z głowy, więc mogliśmy pójść dalej...
Magazyn Gitarzysta: Co właściwie przyciągnęło Cię do tego instrumentu?
Joey Landreth: Od urodzenia interesowałem się muzyką, ale gitarę odkryłem w wieku ośmiu lat, kiedy to tata zbudował mi Telecastera. Przez kilka lat wcześniej brałem lekcje gry na pianinie. Słuchałem wszystkiego od Celine Dion po punk rocka. Wówczas jeszcze nie wiedziałem, że trzeba trzymać się jednego wybranego stylu muzyki, więc słuchałem wszystkiego co wpadło mi w ucho. Nie obyło się oczywiście bez gitarzystów – Stevie Ray Vaughan i Robben Ford to postaci, które miały na mnie największy wpływ. Oprócz tego fascynująca kolekcja płyt moich rodziców: Little Feat, Ry Cooder, Bonnie Raitt, mnóstwo popu, a także jazz, którego fanem był tata.
Czy słuchanie wykonawców takich jak Ry Cooder, Little Feat i Bonnie Raitt, zainspirowało Cię do sięgnięcia po slide?
Nie od razu. Wówczas slide kojarzył mi się z ojcem, który był fanem takiego grania, więc podświadomie unikałem tego i chciałem robić coś innego. Szczerze mówiąc dotarło to do mnie gdzieś w okolicach dwudziestki. Wtedy złapałem bakcyla.
Co spowodowało tę zmianę?
Z początku opierałem się głównie z powodu Sonny’ego Landretha – myślałem sobie, że dopóki ktoś taki gra rurką i nosi moje nazwisko, nie mam prawa robić tego samego. Tak było dopóki nie usłyszałem Dereka Trucksa. Wtedy moja szczęka z hukiem walnęła o podłogę. Było to tak inspirujące, że się poddałem i technika slide zaczęła mocniej i mocniej przenikać do mojego grania. Jeśli szukasz klucza do mojego grania to są to te cztery postaci: Derek Trucks, Sonny Landreth, Bonnie Raitt i Ry Cooder.
Grałeś w szkolnych zespołach?
Tak, po raz pierwszy z formalnym składem koncert zagrałem w ósmej klasie. Właściwie to oprócz gitary grałem także w szkole na trąbce, ale dość kiepsko. Co ciekawe zawsze wiedziałem, że będę muzykiem. Nie była to nawet kwestia świadomej decyzji, a raczej coś w rodzaju przeznaczenia, z którym się urodziłem. Być może powodem tego jest to, że moi rodzice zajmowali się muzyką. Inne dzieciaki chciały być lekarzami, strażakami, a ja marzyłem o karierze profesjonalnego muzyka.
Jaki wpływ na Ciebie miał brat, który także grał na instrumencie?
Z początku niewielki. Nie graliśmy razem w dzieciństwie, bo on interesował się inną muzyką. Jest klasycznie wykształconym flecistą. Obaj byliśmy muzykalni, ale poszliśmy swoimi własnymi drogami. Ale kiedy byliśmy nastolatkami, sięgnął po bas – reszta jest historią. Zespół założyliśmy dopiero kiedy ja miałem 24, a on 26 lat.
Czy materiał solowy i dla zespołu komponujesz w ten sam sposób?
Nie czuję w tym żadnej różnicy, poza zwyczajową nieobecnością brata w solowym projekcie. Wszystko to jest połączone, a każda płyta jest częścią mojego muzycznego ja. Czasem w solowych kompozycjach może pojawić się nieco więcej gitary, ale zawsze priorytetem są piosenki. Staramy się dać z siebie wszystko w sensie muzykalności, stosować zróżnicowane, ciekawe harmonie, i tak dalej. Wyjątkiem była moja ostatnia płyta, na której niespodziewanie pojawiło się wiele kompozycji napisanych wspólnie z bratem oraz producentem Romanem Clarkiem, z którym kooperacja stanowiła trzon pomysłu na ten krążek. Napisaliśmy razem wszystko oprócz kawałka „Forgiveness”.
Natomiast wkład kompozycyjny mojego brata można usłyszeć w ostatnich trzech czy czterech utworach. Proces komponowania był dość prosty: przynosiłem na wspólną sesję zarys piosenki i siadaliśmy razem z Romanem do wspólnej pracy, by przekuć to w gotowy kawałek. W przypadku „Forgiveness”, kiedy zagrałem Romanowi swój pomysł i zapytałem „Co byś tu dodał lub zmienił”, usłyszałem odpowiedź: „Nic, według mnie jest to gotowa piosenka”.
Od czego zaczynasz wymyślanie nowych kawałków?
Zdecydowanie od akordów. Jestem maniakiem harmonii, więc lubię budować progresje akordów i obserwować jak mogłaby wyglądać prosta melodia na nich oparta. Kiedy już wiem dokąd harmonicznie zmierza utwór, zaczynam pisać tekst.
Jaki sprzęt zabierasz ze sobą w trasę?
Moim numerem 1 jest od jakiegoś czasu Sorokin Goldtop. Mam też Mulecastera wykonanego przez Mule Resophonic Guitars, na którym nagrałem „Forgiveness”. Wzmacniacze to Two-Rock Bloomfield Drive, Fender 1965 Deluxe i Victoria Reverberammo. Oczywiście na podłodze mam pedalboard pełen dobroci.
Ulubiona gitara Joeya nazywa się „Goldie Han Solo”, jest to customowy model w stylu LP z pickupami ThroBak, zbudowany przez Alexa Sorokina w kanadyjskiej Albercie.
Powiedz nam coś więcej o tych „dobrociach”…
Na początku jest wah Voxa z późnych lat 60., które jest fenomenalne. Następnie High Road Fuzz, który wykonał dla mnie Zach Broyles z Mythos Pedals. Potem Octave Fuzz Zacha Argo – jest to podrasowany klon COB z miksem czystej oktawy lub miksem clean-boostu. Kolejne w łańcuchu są efekty Mythos Mjolnir i Jackson Audio Broken Arrow. Pierwszy z nich to coś w rodzaju Klona, a drugi to drive, w którym się zakochałem po uszy. Następnie Count To Five wykonany przez Montreal Assembly – to coś w stylu mini loopera, którego używam do wszelkiej maści ambientowych klimatów.
Potem mam trzy kostki od Chase Bliss Audio: Tonal Recall (delay), Thermae (delay/pitch shifter) i Dark World (reverb). W rigu mam także Two Notes Torpedo CAB M, dzięki któremu mogę symulować brzmienie pomieszczenia. Torpedo mają świetne pogłosy, więc ustawiam je tak aby oddać sound z płyty. Na końcu mam dwa efekty TC Electronic Flashback Mini oraz The Gig Rig Wetter Box. Flashback daje mi parę milisekund pre-delaya i ustawiony jest na 100% wet. Z kolei Wetter pozwala zblendować cały ten bałagan z powrotem w regularny sound.
Jak konfigurujesz wzmacniacze?
Two-Rock Bloomfield jest właściwie bez efektów, tzn. bez zewnętrznych, bo odpalam w nim pogłos. Sygnał z efektami idzie do Deluxe’a, a całość tworzy bogatą fakturę stereo. W sygnale Deluxe jest także Reverberammo, ponieważ ten piec nie ma pogłosu. Generalnie jestem uzależniony od efektów stereo i tego co robi się z dźwiękiem, kiedy sygnały się mieszają, te wszystkie niuanse, przesunięcia w fazie… Nie jestem inżynierem, więc nie umiem tego wytłumaczyć od strony technicznej.
Zdjęcia: Olly Curtis